Mieszkają w niewielkich miejscowościach. Nie są szczególnie agresywne, ale szczekają głośno, bywa, że gryzą. Są utrapieniem dla lokalnej władzy, bo patrzą jej na ręce.
Nikt ich nie lubi – ani prawa, ani lewa strona. Środek też nieszczególnie. Ba, są solą w oku Andrzeja Rzeplińskiego, prezesa Trybunału Konstytucyjnego, który nie chciał ujawnić kwot wynagrodzeń na umowach zawieranych przez TK z osobami fizycznymi. Przegrał z nimi pod koniec zeszłego roku sprawę przed Wojewódzkim Sądem Administracyjnym w Warszawie. I wniósł skargę kasacyjną do NSA.
Psy na początku lutego rozjuszyły też posłankę PiS Krystynę Pawłowicz. Kiedy ujawniły rachunek za obiad, jaki zjadł prezes Jarosław Kaczyński z Viktorem Orbánem i domagały się odpowiedzi na kilka innych pytań (m.in. dotyczących przebiegu spotkania) napisała na swoim profilu facebookowym: „CO to jest jakaś bezczelna »sieć obywatelska WATCHDOG«? KTO daje im zlecenia na prawicę? KTO FINANSUJE? Gdzie te »PSY« spały przez ostatnie 8 lat?”.
Psy odpowiedziały natychmiast, podając swoich partnerów (jest ich wielu, m.in. Centrum Edukacji Obywatelskiej, Helsińska Fundacja Praw Człowieka, Fundacja Court Watch Polska, Fundacja im. Stefana Batorego, Fundacja im. Heinricha Bölla, Stowarzyszenie Homo Faber, Polskie Stowarzyszenie Inwestorów Kapitałowych, Ashoka, Forum Społeczeństwa Obywatelskiego Unii Europejskiej i Rosji) oraz udostępniając linki do dokumentów finansowych (nie biorą pieniędzy od instytucji publicznych, utrzymują się z grantów i darowizn). Zrobiło się o nich głośno, pokazały ich media, a na konto „psów stróżujących” zaczęły wpływać datki od zwyczajnych ludzi. Padło wiele mądrych i ważnych słów o tym, że władza powinna działać w interesie obywateli. Że ci mają prawo wiedzieć, jakie decyzje podejmuje i dlaczego. W jaki sposób wydaje ich pieniądze. Słowo „transparentność” pojawiło się kilka tysięcy razy. Co z tego? Choć Watchdog Polska jest organizacją apolityczną, sprawa zrobiła się polityczna. Jak wszystko u nas. Każdy wie swoje, choć nie ma pojęcia. Chyba że mieszka w pipidówie, którą trudno znaleźć na mapie. I ma wśród swoich znajomych psa, który węszy i stróżuje w jego imieniu.
Mnie z nimi zetknął los. Dwa ostatnie weekendy spędziłam w tym towarzystwie na szkoleniu. Podczas którego opowiadałam im o dziennikarstwie. Uczyłam, jak pisać, żeby ludzie przeczytali i zrozumieli. A oni opowiadali mi swoje historie. Skąd się w tym watchdogowaniu wzięli. Chętnie podzieliłabym się nimi wszystkimi – dziejami społecznikowskiego życia dwudziestu narwanych idealistów, których poznałam. Ale muszę się ograniczyć do kilku, bo – jak to się mówi w naszym fachu – gazeta nie jest z gumy. Będzie tak, jak mi relacjonowali swoje historie. Bez komentarzy mądrych profesorów, analiz i podsumowań. Tylko jedna uwaga: wszyscy moi rozmówcy swoją działalność społeczną zaczęli od tego, że lokalna władza naruszyła ich prywatne interesy. Zaczęli o nie walczyć, a potem już poszło samo: złapali bakcyla. I zaczęli nim zarażać.
Katarzyna Okuniewska
Idealistka, lat 53, Stare Lipiny, okolice Wołomina. Zadbana, wygadana, ładnie się uśmiecha. Brunetka. O swoich poglądach politycznych: „Trochę anarchizuję. W tym sensie, że mi się żadna władza nie podoba. Ja uważam, że władza, to służba, więc niektórym – OK, większości – przeszkadzam”.
Katarzyna do 2014 r. żyła jak wszyscy. Głównie życiem domowym. Mąż, dzieci. Pobudowali się w Starych Lipinach, prowadzili interes. Obok dogorywało wysypisko śmieci. Tak przynajmniej myśleli, bo zgodnie z wszelkimi planami tudzież deklaracjami lokalnych władz miało zostać zamknięte i rekultywowane. Wiosną 2015 r. zaczęły do nich docierać niepokojące wieści: na sesji rady miasta ma zostać uchwalony plan zagospodarowania dla terenu składowiska. Zamiast rekultywować wysypisko, mają tam – na częściowo zalewowym terenie – wybudować instalację do przerabiania odpadów. – Okazało się, że samorząd dysponuje decyzją środowiskową pozyskaną bez wymaganych prawem konsultacji społecznych – opowiada Katarzyna. Wiadomo, wszyscy wytwarzamy odpady, trzeba coś z nimi zrobić. W tym przypadku oznaczało to, że za płotem ich domów powstaną silosy, w których te śmieci będzie się suszyć. A jak będą za szybko schły, to trzeba je będzie polewać gnojówką, która z nich wycieka. Smród? Tak. Spadek wartości ziemi? Oczywiście. W dodatku wszystko zrobione za plecami ludzi.
Katarzyna zaczęła się bić. Zgromadziła ludzi, którzy podobnie jak ona byli zaniepokojeni i niezadowoleni. Ale lokalna władza nie chciała z nimi gadać. Brała na przetrzymanie. Powołali więc stowarzyszenie Zielony Wołomin. Były marsze, protesty, ulotki.
Samorząd miał to w nosie. Budowali, budowali, nawet nocą. Koszt 14,5 mln zł. Wszystko z kredytów – Funduszu Ochrony Środowiska oraz bankowych. Więc znów protesty i marsze. W odpowiedzi pozew sądowy od samorządu: o 120 tys. zł. za plamę na honorze. Wiele osób się przestraszyło, wycofało.
30 marca ma zapaść wyrok w sprawie unieważnienia decyzji środowiskowej. Wszystko wskazuje na to, że wygrają, ale i tak zwyczajni ludzie zapłacą za tamte chybione decyzje władz lokalnych. Bo kredyty trzeba spłacić, a śmieci wywozić.
Bycie psem oznacza, że każdy może kopnąć. Na Katarzynę także szukano haków. Była pouczana przez dzielnicowego, że jeśli spotkają się ze znajomymi w więcej niż w dziesięć osób, mają zgłaszać zgromadzenie. Samorząd z publicznych pieniędzy opłacał artykuły i ulotki, dyskredytujące ich w oczach mieszkańców, zarzucano im kłamstwa, że chcą przejąć grunty pod deweloperkę. I jeszcze, że są politycznie uwikłani i ktoś nimi steruje.
Katarzyna jest administratorem platformy Forum Samorządowe Wołomin, gdzie mieszkańcy dzielą się wiadomościami i debatują. Udało się zmusić lokalne władze stworzenia na stronie BIP urzędu centralnego rejestru umów, które zawierane są z podwykonawcami. Coraz więcej dokumentów tam jest, nie sposób wszystkich przeczytać. Ale są. I w każdym momencie można powiedzieć: sprawdzam.
Piotr Kodzis
Okolice Sejn, informatyk. Duży, postawny mężczyzna w średnim wieku. Flegmatyczny, wyluzowany. Opowiada o sobie: „Przez całe życie pracowałem w korpo, w Warszawie, ale marzyłem o życiu na zadupiu, co się ziściło. Pięć lat temu przeprowadziłem się w okolice Sejn, bo dostałem robotę w amerykańskiej firmie, którą mogę wykonywać zdalnie, z domu. Nigdy wcześniej nie byłem społecznie zaangażowany, robiłem na siebie. Po przeprowadzce także, przez dwa lata cieszyłem się spokojem i przyrodą. Mój spokój zakłóciła informacja: będą mi stawiać farmę wiatrakową koło domu. Nie miałem pojęcia, z czym to się je. Postanowiłem zapytać”.
Piotr opowiada, że pojechał do urzędu gminy w Krasnopolu, żeby się czegoś więcej dowiedzieć. Przyjęli go radca prawny i pan od gospodarki przestrzennej. Kpili. Zalewali urzędniczym bełkotem. Jak dziś ocenia, mieli niezły ubaw z gościa, który się na niczym nie zna. – I w ten sposób wygenerowali sobie problem w postaci mojej osoby – mówi Kodzis i przyznaje, że się wkurzył. Gdyby go potraktowali normalnie, wytłumaczyli, nie byłoby pewnie sprawy. Wróciłby do swojego samotniczego życia. A tak zaczął się interesować. I zobaczył urzędniczą mafię, nepotyzm, korupcję.
Opowiada: większości spraw nie udaje się załatwić, bo wali się głową w ścianę. Prokuratura umarza. Jak w tym przypadku: dyrektor ośrodka kultury podpisywała się za męża sołtysa, który nie miał czasu przychodzić na sesje rady gminy. Ale każda podpisana obecność oznaczała dietę. Prokuratura warunkowo umorzyła postępowanie, pani nie została ukarana nawet najmniejszym mandatem. Albo inny kwiatek: wójt podpisywał kwity w urzędzie pracy za swojego znajomka. Który chciał pobierać zasiłek dla bezrobotnych, choć w tym czasie pracował w Stanach. To samo: niska szkodliwość społeczna. – Rolnik, który walczył w sądzie o prawo pierwokupu dzierżawionego przez siebie od dziesięć lat pola, wygrał tyle, że policja przez dwa tygodnie prowadziła pod jego domem – na totalnym zadupiu, gdzie prawie nikt nie jeździ – akcję trzeźwość. A że facet jest niemal abstynentem i nie udało się go dopaść, to znaleziono inny sposób. Chyba dziesięć instytucji kontrolowało jego gospodarstwo, wreszcie udało się znaleźć haka: zamknęli mu możliwość produkowania mleka, które okazało się nagle trujące – opowiada Piotr. I komentuje, że w Polsce lokalnej to jest – znany z filmu – układ zamknięty. Nie można go obejść ani przeskoczyć. Można się podporządkować albo polec. – Mąż pani prokurator okręgowej w Suwałkach jest radcą prawnym pracującym dla wielu sejneńskich gmin. I już nie muszę komentować – śmieje się Kodzis.
On ma o tyle dobrą sytuację, że nie jest nijak zależny od lokalnych władz. Pracodawca w Teksasie. Nie ma rodziny. Mogą mu skoczyć. Z własnej kasy wydaje gazetę „Znad Marychy”: każde gospodarstwo ją dostaje do skrzynki. – Jak napiszę, że X jest gnojem, to dowiedzą się o tym wszyscy w okolicy. Więc władza musi się ze mną liczyć – chichocze Piotr. Ale zaraz poważnieje. Bo on może sobie pozwolić na niezależność: ma środki do życia, nie musi się martwić o żonę i dzieci. Ale jego przyjaciele owszem. Jemu lata, kiedy go wyzywają: był już żydem, pedałem, gwałcicielem, tajnym agentem GRU, pedofilem... Jeśli o czymś zapomniał, to przeprasza. Może być jeszcze platfusem i pisiorem jednocześnie. – Ale w takich miejscowościach jak moja, gdzie głównym pracodawcą jest gmina, a każda posada jest na wagę złota, ludzkie kręgosłupy miękną. I ja tych ludzi nie oceniam – mówi. To samo dzieje się w dużych miastach, na o wiele większą skalę. Jednak tam tego nie widać, bo ludzie się nie znają. I wiele spraw wsiąka w piach.
– To, co mi się udało, to przekonanie na gminnych władzach prowadzenia ogólnie dostępnego rejestru umów. Od ponad trzech lat udaje się także skutecznie blokować plany budowania farm wiatrowych na Sejneńszczyźnie. Za to mnie nienawidzą. I z tego jestem dumny – puszcza oko Piotr Kodzis.
Monika Bienias
Ma tyle lat, co wszyscy, czyli około 40. Ksywa „Rolniczka”, choć z wykształcenia jest handlowcem. Mieszkanka Czubajowizny, wiochy przy dziurawej, nieoświetlonej drodze, w której zarejestrowano 120 obywateli o biernych prawach wyborczych. Razem z dziećmi i resztą towarzystwa nie będzie więcej niż 160 osób. Mieszka tam od 19 lat, ale urodziła się w sąsiedniej gminie. A jej dziadek był pierwszym powojennym wójtem w jej wsi, więc czuje się zakorzeniona. Ma męża, złotą rączkę, którego wszyscy szanują i potrzebują. Oraz dwie córki: 18 i 9 lat. Zażywna, kontaktowa, uśmiechnięta.
Zanim się wdała w awanturę z watchdogami, była przede wszystkim mamą i żoną. Dbała o dom. Dzieci. Gospodarstwo. Na wojenną ścieżkę weszła przez przypadek. Zainteresowała się lokalną sprawą: fundusz sołecki jej wsi został rozdysponowany na zebraniu, którego nie było. Jak to? Zaczęła drążyć. Szukać. Googlować. Znalazła linka do Stowarzyszenia Lokalnych Liderów Grup Obywatelskich, bo tak się początkowo nazywała watchdogowska inicjatywa (i nikt nie był w stanie zapamiętać tej nazwy). Napisała, odpowiedzieli, poradzili, zaangażowała się. – To nie jest tak, że ludzie w małych społecznościach mają wszystko w nosie. Przeciwnie, są bardzo zainteresowani, ale boją się wychylić – opowiada Monika. Burzą się, sarkają, plotkują. Nic nie robią, bo się boją. W dodatku nie mają świadomości swoich praw. Nie wiedzą, co im się należy. Można im wszystko wmówić. A lokalni kacykowie utwierdzają ich w tej bezradności. – Mówią: dajemy, więc macie z wdzięcznością brać – wzdycha Monika.
Tak było z budową placu zabaw w jej wiosce. Powstał. Za 110 tys. zł. Niemal w środku lasu. Wypasiony, kolorowy. Zupełnie bez sensu. Nikt tam nie chodzi, z wyjątkiem dwóch łosi, które przerwały płot. – Od nas jest wszędzie daleko. Dzieciaki trzeba wozić do szkoły, rodzice muszą jeździć do roboty, a babcie gotują w tym czasie obiady. A plac zabaw tęskni za łosiami – ironizuje Monika. Zaczęła się bić o to, żeby lokalny samorząd wziął na poważnie potrzeby mieszkańców. Za 110 tys. zł. można by wyremontować kawałek dziurawej drogi. Albo przynajmniej oświetlić te dziury. Nie.
Za swoją dociekliwość została ukarana. Ktoś, ciekawe kto, wysłał anonim do prokuratury informujący, że niejaka Monika Bienias prowadza się z mężczyznami, nadużywa alkoholu, zaniedbuje dom i dzieci. Które są tak wygłodniałe, że kradną innym w szkole kanapki. – Miałam wizytę kuratora, który przyszedł to sprawdzić – zżyma się moja rozmówczyni. Nie ma pretensji: dobro dzieci przede wszystkim. Podobną wizytę miała jej znajoma – także zaangażowana w stróżowanie. Tyle że ją odwiedziła opieka społeczna.
– Mam przykrą wiadomość: nie jestem zastraszona. Chodzę na sesje rady gminy, filmuję, wrzucam do sieci. Ja i moi współmieszkańcy mamy prawo wiedzieć – kwituje Bienias. To Monice i jej przyjaciołom nie przychodzi łatwo. Każdy niemal dokument, którego jawność wywalczyli, musiał przejść przez kilka administracyjno-sądowych instancji. Pozew, wyrok, odwołanie, wyrok. Wcale jej nie dziwi, że w niektórych kręgach są traktowani niczym wrzód na pośladku. Gdyby siedzieli cicho, byłoby prościej. Ale opłaca się, mają wiele sukcesów. Udało się im na przykład zmusić samorząd do zrobienia zakładki w BIP, gdzie udostępniają dokumenty wytworzone przez komisję ds. rozwiązywania problemów alkoholowych – tzw. korkowe. Wprawdzie jeszcze nic z tego nie wynika, ale dajmy sobie trochę czasu. Kolejne zwycięstwo: zebrania w wioskach teraz się faktycznie odbywają. Monika ma nadzieję, że dzięki takim działaniom nawet radni, którzy przysypiają na sesjach, pewnego dnia się obudzą. Coś zrozumieją. I zaczną mieć swoje zdanie.
Krzysztof Bereta
Po czterdziestce, przystojniak z długimi włosami, samoswój, zdystansowany. Mieszkaniec Margonina. Urodzony w Wałczu, kształcony technicznie w Krakowie, co mu dało okazję swojego czasu do nawalania się z Milicją Obywatelską. I taka niepokorna postawa mu pozostała do dziś.
– Mnie się generalnie nie chce, ale jak coś mnie zirytuje, jak ktoś kogoś w moim otoczeniu albo mnie próbuje wyruchać, to się angażuję – składa deklarację Krzysztof. W swoim życiu wykonywał różne zawody, nie lubi się nudzić. Robił jako techniczny nurek, prowadził ciężarówkę, a w 1998 r. wylądował wraz ze swoją żoną, germanistką, w Margoninie. Nie, żeby się od razu zaangażował, generalnie miał wszystko – jak większość ludzi – w rzyci. Uruchomił się dopiero, jak opowiada, w 2006 r., kiedy po jego gminie zaczęli krążyć akwizytorzy od firm wiatracznych. Podobnie jak to było w przypadku Kodzisa.
Zaczął chodzić na sesje miejskiej rady – jako jedyny mieszkaniec. Nie miał daleko, to prawda, 50 metrów, można skoczyć w kapciach. Ale chodził. I obserwował. Zauważył, że te głosowania to ściema. Co innego gadali na komisjach, co innego przegłosowywali. I jeszcze jedno go zirytowało: samorządowcy, zamiast dbać o interesy mieszkańców, zaangażowali się w stawianie wiatraków. Kombinowali, jakby tu skłócić ludzi, utajnić umowy i stawki, jakie proponowali za zgodę na postawienie tych instalacji. Zapewniali, że to inwestycje na cel publiczny, ale fermę na 130 wiatraków podzielili na etapy, żeby wojewoda się do niej nie dobrał z kontrolą.
Krzysztof zaczął kopać w dokumentach. I dokopywał się interesujących rzeczy. Na przykład takich, że samorządowcy w wesołych autobusach jeździli do Niemiec, do firmy, która była zainteresowana stawianiem wiatraków koło jego domu. I jeszcze, że choć obiecywała inwestycje, remonty dróg, to niewiele zrobiła. – Taka gminna targowica – podsumowuje Krzysztof. Dogadują się: „ty mi puść dwie lampy, to ja ci puszczę plac zabaw”. Suche lodowisko zasponsorowane przez wiatraki wymaga nakładów gminnych na utrzymanie, choć mało kto na nie zagląda.
A tymczasem wśród mieszkańców są tacy, którzy potrzebują pomocy. Jak samotny ojciec z gromadką dzieci, które nie miały jak się dostać do drogi, aby dojść do szkoły. Bo woda i błoto. Gumofilce to mało na taki tor przeszkód. Była zadyma. Krzysztof mówi, że jego samego by to wszystko nieszczególnie ruszało, ale przykro mu, bo dostaje się także jego żonie. Nauczycielce, społeczniczce, która działa na rzecz dzieci. Założyła stowarzyszenie, ale wywalili je z miejscowego domu kultury. Na szczęście pewien przedsiębiorca ich przytulił. I mogli zrobić imprezę, na której zbierali pieniądze dla dziewczynki z chorobą genetyczną.
O Krzysztofie mówią: świr, bereciarz. Zadymiarz. Warchoł. Ma w sądzie administracyjnym bodaj dziesięć spraw: domaga się m.in. ujawnienia wysokości nagród i premii dla urzędników. Oraz treści umów na zadania publiczne. – Napędza mnie adrenalina – przyznaje Krzysztof. I opowiada o zjeżdżalni wodnej zakupionej dla mieszkańców miasta, która miała być nówką sztuką, a okazała się wybrakiem zwróconym producentowi przez Gruzinów. I o motorówce za 98 tys. zł sprzedanej za połowę wartości na Allegro. I o utajnionych zeznaniach podatkowych za wiatraki. – Jeszcze mam siłę, więc się nie poddaję. A wiem, że to dopiero początek drogi – deklaruje Krzysztof.
Iwona Krępic
Mieszkanka wsi Kopice (jakieś 150 głów) w Zachodniopomorskiem. Absolwentka ochrony środowiska, chemik po Politechnice Szczecińskiej. Mąż górnik z Jastrzębia-Zdroju, przekwalifikował się na drukarza. Do Kopic sprowadzili się osiem lat temu. Dwa lata napawali się pięknymi okolicznościami przyrody i spokojem, ale mieszkańcy wioski poprosili Iwonę, żeby została sołtysem. Zgodziła się, choć nie miała pojęcia, z czym się to wiąże. Ale zaczęła się uczyć przepisów, chodzić na sesje rady gminnej, dociekać, kombinować, skąd wziąć środki finansowe dla swojej wioski. Bo, jak mówi, jeśli ma coś robić, to porządnie.
Jakoś szło, do momentu, kiedy wójt gminy Stepnica, do której należą, wpadł na pomysł, aby ze wsi Stepnica zrobić miasto. I ogłosił na zebraniu 16 sołtysów konsultacje społeczne, zresztą wymagane prawem. Ale były to szczególne konsultacje, gdyż miały polegać na tym, że każdy mieszkaniec gminy miał się wypowiedzieć imiennie. Sołtysi mieli rozdawać karty do głosowania i je potem zbierać, a ludzie głosować: jestem za albo przeciw miastu. Imię, nazwisko, podpis. – Ja i jeszcze jeden sołtys uznaliśmy, że to jest wbrew konstytucji. Nie można wymagać od ludzi, żeby głosując, ujawniali swoje dane – wspomina Iwona. Ale i tak głosowanie zostało przeprowadzone na zasadach wójta. Stepnica stała się miastem. Niby mało ważna sprawa, ale nie do końca. Przede wszystkim chodzi o zasady. Na przykład o konstytucję. I prawa obywatelskie, czego wójt, emerytowany pułkownik WOP, nie rozumiał. No i jeszcze o to, że niektórzy mieszkańcy zostali przez tak przeprowadzone konsultacje i wynikające z nich decyzje poszkodowani. Jak Maria, właścicielka gospodarstwa agroturystycznego, instruktorka jazdy konnej i specjalistka od hipoterapii. Straciła możliwość zarobkowania, bo w mieście nie można mieć agroturystyki – co się samo przez się rozumie. – Cztery lata trwała walka. Angażowaliśmy różne instytucje, od rzecznika praw obywatelskich, poprzez GIODO, na sądach administracyjnych kończąc – opowiada Iwona.
Wreszcie zapadł wyrok Naczelnego Sądu Administracyjnego, który orzekł, iż żądanie od obywateli, aby się podpisywali pod głosowaniem w sprawach publicznych z imienia i nazwiska, jest niedopuszczalne. To orzeczenie ma wydźwięk nie tylko lokalny, ale i ogólnopolski. Prawo Marii – bo tak zostało to nazwane w mediach – będzie obowiązywało. – Cieszę się także, bo nawet lokalne media, sponsorowane przez samorządy, przestały na nas napadać, wyzywać od oszołomów i debili. Możemy normalnie z nimi rozmawiać – opowiada Iwona Krępic. Ale to nie znaczy, że nadszedł czas spokoju. Raz, że trzeba napisać pozew do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, żeby Maria, która utraciła zdolność zarobkowania, dostała jakieś odszkodowanie. Dwa, że na terenie ich gminy jest jeszcze mnóstwo spraw do załatwienia. Na przykład ta związana z azbestowymi rurami wodociągu gminnego (30 km, a wiemy, jak szkodliwy jest azbest). I jeszcze te bakterie, enterokoki, w wodzie. Jest się czym zajmować, o co walczyć.
Straty? Iwona nie zauważyła. Więcej jest korzyści. Na przykład zaufanie ludzi. I jeszcze to, że założyli z mieszkańcami organizację turystyczną, która, choć odcięta od gminnych funduszy, weszła w skład świetnej inicjatywy – Rewilding Europe. To dziesięć miejsc na Starym Kontynencie, wartościowych pod względem przyrodniczym i krajobrazowym, połączonych wspólnym planem: aby wspierać ochronę środowiska i turystykę zarazem. – Teraz Europa przyjeżdża do nas. I pilnuje, żeby na naszym terenie, objętym planem Natura 2000, gdzie mamy ptasie lęgowiska – bieliki, kanie, orliki – tych strasznych farm wiatrowych nam nie postawili – opowiada Iwona.
___
Farmy wiatrowe to osobny temat. Pewnie jeszcze o nich napiszę. Na razie zostańmy przy psach. Ktoś może nazwać je kundlami, ale jestem pewna, że się nie obrażą. Kundle są wierne. Czujne. Silne. I nie przestaną stróżować. Nawet jak ich miska będzie pusta.