Pamiętam swoje zdziwienie, gdy pierwszy raz przyszło mi dyskutować z papieżem polskiej publicystyki liberalnej (libertariańskiej?) Witoldem Gadomskim. Publicysta „Gazety Wyborczej” przyszedł na radiowe nagranie z kołczanem pełnym strzał. I co rusz robił z nich użytek.
Wyliczał, o ile wzrosła liczba telewizorów, artykułów kuchennych czy ton mięsa, które może sobie za swoje roczne zarobki kupić nawet przeciętnie sytuowany Polak. To był – jego zdaniem – koronny dowód na to, że w Polsce kapitalizm nam się udał jak złoto. A nie dostrzegają tego tylko ślepcy, ograniczeni albo socjaliści. A najpewniej łączący te wszystkie przywary.
W pierwszej chwili nie wiedziałem, jak odpowiedzieć. Bo strzały były celne. Faktycznie, wzrosła liczba pralek, pęt kiełbasy czy nawet litrów koniaku, na które stać szarego człowieka. I oczywiście, że jeżeli się postawi robotnika z zadymionego XIX-wiecznego Londynu, Berlina albo Łodzi obok dzisiejszego przedstawiciela klas pracujących z tych trzech miast, to progres będzie widoczny. Tak, podstawowe piętra z piramidy potrzeb (jedzenie, picie, schronienie) są dziś w zachodnim świecie przynajmniej nie gorzej obsłużone niż, powiedzmy, w roku 1916. Oczywiście w Berlinie i Londynie lepiej niż w Łodzi, co do tego nie ma wątpliwości. Czy to jednak dowodzi, że ze współczesną gospodarką i z kapitalizmem jest wszystko w porządku? I skąd to przeczucie, że jednak nie jest? A zamiast napychać się tą (dostępną mu przecież) kiełbasą nad coraz bardziej zmyślnym smartfonem, człowiek szuka dziury w całym?
Przypomniałem sobie o tym, czytając najnowsze wpisy mojego ulubionego brytyjskiego blogera/ekonomisty/inwestora/doradcy finansowego, a przy tym wojującego marksisty, Chrisa Dillowa. Dillow też zauważa, że wiele dobrej klasy towarów (rozrywka, jedzenie, gadżety) jest dziś w zasięgu nawet przeciętnie zarabiającego. Sytuacja zmienia się jednak diametralnie, gdy przestajemy myśleć tylko o rzeczach. A zaczynamy o dobrach bardziej skomplikowanych. O wyższych – jak kto woli – piętrach piramidy potrzeb.
Wtedy widać, na czym tak naprawdę polega znaczenie słów „stać” lub „nie stać”. Listę otwiera więc mieszkanie. Którego cena wszędzie w kapitalizmie wielokrotnie przekracza przeciętne zarobki (coś o tym wiemy). Do tego dochodzi silny rozjazd cenowy. Masz pieniądze, to mieszkasz w dogodnie położonym, ładnym i bezpiecznym miejscu. Nie masz? To jesteś skazany na miejsce brzydkie i niebezpieczne oraz koszmarnie długie dojazdy (mniej wolnego czasu, stres, mniejsze szanse na samorozwój twój i twoich dzieci).
Kolejna rzecz, na jaką nie stać dzisiejszego przeciętniaka, to bezpieczeństwo finansowe. Dillow powołuje się na dane, że 49 proc. Brytyjczyków jest o jedną – dwie wypłaty od ryzyka utraty płynności finansowej. A w Polsce jest z tym pewnie jeszcze gorzej. Ta sytuacja pociąga za sobą kolejne „nie stać mnie”. To znaczy chroniczne uzależnienie od pracodawcy. No bo jak nie masz poduszki finansowej, a państwo socjalne się kurczy (lub jak w Polsce prawie nie istnieje), to bierzesz każdą pracę. I łatwiej uginasz kark, nawet gdy twoje prawa są łamane (niepłatne nadgodziny, mobbing, dorzucanie obowiązków etc.). W efekcie praca dla tak wielu ludzi jest totalnym zaprzeczeniem samorealizacji. I to jest właśnie różnica pomiędzy Warrenem Buffettem, który ostatnio powiedział, że mimo 85 lat na karku co dzień biegnie do pracy w podskokach. Oczywiście, że nie musi. Ale chce. I to właśnie odróżnia go od miażdżącej większości populacji. A nie fakt, że ma od nas jakieś (bagatela) 70 mld dol. więcej.
Najbardziej podoba mi się jednak końcówka tego toku rozumowania. Dillow (jak już wspomniałem, marksista) dziwi się, że ten stan rzeczy przeszkadza głównie wszelkiej maści lewakom. A nie zdeklarowanym liberałom i libertarianom. Przecież to właśnie oni (jak choćby wspomniany na wstępie Witold Gadomski) tak często mówią o wolności i prawie jednostki do samorealizacji. Zarzucając lewicy, że chce ludzi zglajszachtować i skazać na szarzyznę.
Choć w praktyce jest przecież dokładnie odwrotnie. O wolność i prawo do sensu (dla wszystkich, nie tylko dla garstki szczęściarzy) upominają się właśnie lewacy. A liberałowie uważają, że wystarczy ileś tam ton kiełbasy i parę dodatkowych gadżetów.