„Stalinowska cenzura”, „Polska gorsza niż Putinowska Rosja” czy „zamach stanu”. To niektóre z określeń dotyczące sytuacji w Polsce, które w ostatnich dniach pojawiły się w zachodnich mediach. Także w tak renomowanych jak amerykańska telewizja CNN czy niemiecki tygodnik „Der Spiegel”. Do tego dochodzą niefortunne wypowiedzi m.in. ministra spraw zagranicznych Witolda Waszczykowskiego dotyczące rowerzystów i wegetarian, które w niemieckiej bulwarówce „Bild” ukazały się pod znamiennym tytułem „Czy Polacy mają świra?”.
Taka sytuacja na pewno nam nie służy. Zdroworozsądkowo patrząc, lepiej jest być lubianym niż tym, któremu wszyscy wokół chcą podstawić nogę. To dotyczy także opisu rzeczywistości czy postrzegania Polski przez zachodnich dziennikarzy. Po latach, kiedy byliśmy przedstawiani jako europejski prymus, nagle, z dnia na dzień czy raczej z wyborów na wybory staliśmy się europejskim (ba, niektórzy powiedzą, że światowym) enfant terrible. Z jednej strony wpływ na to mają takie, a nie inne działania rządu (liczne wątpliwości wokół Trybunału Konstytucyjnego czy ustawy medialnej). Ale warto też pamiętać, że część opinii ukazujących się za granicą jest pisana przez polskich dziennikarzy, a niektóre z nich po prostu cytują nadwiślańskie media krytykujące rząd.
Mniejsza o to. Istotne jest pytanie, co wynika z tego, że w świecie mediów Polska zajęła w tym momencie miejsce Węgier, i to już nie Viktor Orbán, ale Jarosław Kaczyński stanowi dyżurny unijny straszak. Odpowiedź jest prosta – wydaje się, że w krótkiej perspektywie czasowej zupełnie nic. Po pierwsze, Unia Europejska i świat mają teraz inne problemy. Cały czas mamy do czynienia z wielką falą migracji, trwają różne interwencje w Syrii, a król Arabii Saudyjskiej właśnie postanowił dolać oliwy do ognia, w jakim stoi Bliski Wschód, i kazał zabić jednego z protegowanych Iranu.
Wydaje się, że mimo haseł o nowej dyktaturze w środku Europy świat będzie miał poważniejsze problemy. A sugestie „Gazety Wyborczej”, że USA już rozważają, by lipcowy szczyt NATO nie odbył się w Polsce, można włożyć między bajki. I choć po doświadczeniach ze wspomnianym Orbánem Komisja Europejska stworzyła mechanizm tzw. ochrony państwa prawnego, zanim zostanie on wdrożony i faktycznie będzie miał jakiekolwiek skutki, miną długie miesiące, jeśli nie lata, a w międzyczasie będziemy mieli czas, by ewentualne zalecenia KE wypełnić.
Argumentem za dobrą prasą bywa także chęć przyciągnięcia zagranicznych inwestorów i to, że bez dobrej prasy inwestycje mogą zostać ograniczone. To jednak kolejny strzał kulą w płot. Kierując się tą logiką, w Chinach nie powinno być żadnych inwestorów z Europy czy USA, ponieważ zachodnia prasa źle ocenia przestrzeganie praw człowieka w tym kraju. Dla tych, którzy chcą inwestować, liczą się przede wszystkim koszty i stabilizacja związana z otoczeniem prawnym. Jeśli już coś zniechęci zagranicznych potentatów do Polski, to raczej ustawy ograniczające transfer zysków za granicę czy podatek bankowy. To jednak będą realne działania, a nie rytualne bicie piany czy zastępowanie kadr PO kadrami PiS.
Mówiąc o dobrej prasie za granicą, warto pamiętać, że w ostatnich latach taką właśnie mieliśmy. Mimo to wciąż nie mamy stałych baz NATO w Polsce, gazociąg Nord Stream został tak zbudowany, że ogranicza rozwój portu w Świnoujściu, swoją ostatnią dużą inwestycję Jaguar ulokował na Słowacji, a nie w Polsce, oferta Amerykanów dotycząca tarczy przeciwrakietowej jest bardzo, bardzo droga itd. Wymieniać można jeszcze długo. Jeśli kosztem dobrej prasy mamy odnosić realne korzyści jako państwo, to pal sześć dobrą prasę. Ale jeśli chodzi tylko o rytualne machanie szabelką, to lepiej ją schować, by znów zaczęli o nas mówić dobrze. W perspektywie długoterminowej złe języki mogą nam zaszkodzić.