Światopoglądowo Polska nie tylko jest pęknięta na pół. To wiemy od lat. Ważniejsze, że obie strony sporu – lewa i prawa – nawzajem obrzucają się najbardziej wymyślnymi epitetami. Wkurzenie narasta. Pytanie, czy wybuchnie.
Immanuel Kant ujął to prosto: niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie. Polacy, choć filozofia jako dziedzina wiedzy jest im raczej obca, akurat tę dewizę opanowali do perfekcji. Nikt im niczego nie nakaże, bo oni wiedzą wszystko najlepiej. A już szczególnie dobrze wiedzą, co mają myśleć w kwestiach obyczajowych. Niestety, zgodnie z zasadą ujętą w smutnym filmie Marka Koterskiego o polskiej duszy „Dzień świra”, gdzie pada słynna kwestia „moja prawda jest najmojsza”. Czyli niekoniecznie przy poszanowaniu innych poglądów.
Jakoś tak się dzieje od lat, że nasze myśli w ogólnych kwestiach związanych z fundamentalnym pytaniem „jak żyć” można pozamykać w szufladach z etykietami „prawica” i „lewica”. Może w tej z napisem centrum też coś by się znalazło, ale stosunkowo najmniej. Chociaż teoretycznie powinna leżeć tu całkiem spora liczba argumentów. Bo przecież wyważone poglądy są najbezpieczniejsze. Nie narażają na konsekwencje, a przynajmniej nie zawsze. Z tymi konkretniejszymi jest trochę inaczej. Szczególnie w Polsce. Od tego, co kto myśli w sprawie formalizacji związków partnerskich, w tym jednopłciowych, w sprawie in vitro, aborcji czy eutanazji, zależy, jak się go traktuje. Albo jak światłego postępowca, albo jak niereformowalnego wstecznika. Przy czym ci pierwsi – zwolennicy tzw. wolnego wyboru w kwestiach obyczajowych – gardzą drugimi, a ci drudzy czasem do przesady konserwatywni i opierający się jedynie na opinii np. Kościoła mieszają z błotem tych drugich. Na całym świecie większość ludzi ma w tych kluczowych sprawach światopoglądowych swoje zdanie, ale tylko w Polsce sami na własne życzenie doprowadziliśmy do budowy mentalnych barykad, za którymi kryją się wyznawcy hołdujący radykalnie odmiennym punktom widzenia. Po obu stronach narasta złość, bywa także, że nienawiść, w stosunku do inaczej myślących. Zmiany społeczne, które w różnym tempie dzieją się w Polsce od 1989 r., stały się jednym z ważniejszych zarzewi konfliktu.
Walka na epitety
Na jakiekolwiek badanie spojrzeć, wszędzie znajdziemy czytelne podziały. Wszystkie ważne sprawy z zakresu obyczajowości dzielą nas jeśli nie równo na pół, to na dwa duże obozy. Przykład pierwszy: aborcja. Od 1993 r. w Polsce obowiązuje prawo pozwalające na przerywanie ciąży jedynie w przypadku, gdy zagraża życiu lub zdrowiu matki, gdy płód jest ciężko i nieodwracalnie upośledzony lub gdy ciąża powstała w wyniku gwałtu. Jak oceniał CBOS w ankiecie „Opinie na temat dopuszczalności aborcji” z 2010 r., co drugi dorosły Polak (50 proc.) sprzeciwia się prawu do usuwania płodu, za całkowitym zakazem jest jednak tylko co siódmy respondent (14 proc.), a ponad jedna trzecia ankietowanych (36 proc.) twierdzi, że powinny być od niego wyjątki. Jednocześnie prawie połowa badanych (45 proc.) uważa, że aborcję trzeba dopuścić. W tej grupie 7 proc. pytanych deklaruje swoje poparcie dla przerywania ciąży bez żadnych ograniczeń, a 38 proc. opowiada się za pewnymi ograniczeniami. Napięcia między zwolennikami ruchów pro life i indywidualnego prawa wyboru trwają od lat i są niezwykle gorące. Ci pierwsi często szokują publicznie wystawami z dużymi ilustracjami zdeformowanych płodów poddanych aborcyjnej interwencji, ci drudzy przekonują, że „ich brzuch, ich decyzja”. Wniosek: Polacy dzielą się niemal na pół – nieco większą grupę stanowią ci, którzy pod żadnym pozorem nie dopuszczają aborcji, minimalnie mniejszą ci, którzy jednak znajdują wyjątki. Efekt: w praktyce brak porozumienia i liczne demonstracje przed Sejmem zawsze, gdy poddaje się dyskusji pomysł liberalizacji lub radykalizacji obowiązującego konsensusu aborcyjnego. W kadencji Sejmu, która właśnie minęła, również mieliśmy do czynienia z tego typu zderzeniem argumentów. Jak i ze zderzeniem epitetów rzucanych z obydwu stron.
Przykład drugi: eutanazja. Zdaniem blisko połowy Polaków (48 proc.) lekarze powinni spełniać wolę cierpiących i nieuleczalnie chorych, którzy domagają się podania im środków kończących życie. Przeciwną opinię wyraża niespełna dwie piąte badanych (39 proc.). Od 1988 r., kiedy po raz pierwszy zapytano Polaków o opinie dotyczące eutanazji, za dopuszczeniem możliwości wyboru przez pacjenta tego, czy chce żyć, czy nie, był jedynie co trzeci z nas (30 proc.). Z roku na rok liczba zwolenników śmierci na życzenie rosła: w 1999 r. było ich 40 proc., w 2001 r. 49 proc. (najwyższy notowany dotąd wskaźnik), a w 2009 r. (ostatnie badanie w tej sprawie) 48 proc. Jednocześnie spadała liczba radykalnych przeciwników: z 47 proc. w 1988 r. do 39 proc. w 2009 r. (CBOS „Opinia społeczna o eutanazji” 2009 r.). Nie zmienia to faktu, że to kolejna kwestia dzieląca radykalnie polskie społeczeństwo i powodująca wiele napięć.
I przykład trzeci, wciąż wywołujący chyba najgorętsze, najbardziej radykalne spory. Stosunek do mniejszości seksualnych i do przysługujących im lub postulowanych praw. Tutaj podział społeczeństwa nie jest tak równomierny jak w poprzednich kwestiach. Relatywnie niewielu badanych (12 proc.) podziela opinię, że homoseksualizm jest zjawiskiem normalnym. Większość (83 proc.) uznaje go za odstępstwo od normy, w tym ponad połowa (57 proc.) uważa, że należy go tolerować, natomiast jedna czwarta (26 proc.) – że nie powinno się go akceptować. Większość Polaków niechętnie odnosi się do faktycznych i potencjalnych praw par homoseksualnych: niemal dwie trzecie (63 proc.) uważa, że nie powinny one mieć prawa do publicznego pokazywania swojego sposobu życia, ponad dwie trzecie (68 proc.) nie akceptuje legalizacji małżeństw homoseksualnych, a blisko dziewięciu na dziesięciu (87 proc.) nie zgadza się na możliwość adoptowania przez nie dzieci. O ile aprobatę dla legalizacji heteroseksualnych związków partnerskich wyraża ogromna większość badanych (85 proc.), o tyle już w przypadku osób tej samej płci tylko jedna trzecia respondentów (33 proc.), natomiast trzy piąte (60 proc.) nie zgadza się na nią.
I choć większość Polaków co najmniej sceptycznie podchodzi do problemu praw gejów, to i tak od 2001 r. niemal trzykrotnie wzrosła akceptacja dla postaw homoseksualnych. Jak podaje CBOS, w 2001 r. tylko 5 proc. Polaków uważało, że w homoseksualizmie nie ma niczego nienaturalnego, w 2005 r. jeszcze mniej, bo tylko 4 proc., a w 2013 r. już 12 proc. Jednocześnie znacznie spadła liczba osób, które są przekonane, że gejów nie można nawet tolerować. Z 41 proc. w 2001 r. do 26 proc. w 2013 r.
Ponad jedna trzecia badanych (35 proc.) aprobuje legalizację związków partnerskich niezależnie od płci osób zainteresowanych ich zawarciem, ponad połowa (53 proc.) dopuszcza wyłącznie związki heteroseksualne, a jedynie co dziewiąty respondent (11 proc.) jest przeciwnikiem formalnych związków partnerskich, niezależnie od tego, czy miałyby je zawierać osoby tej samej czy różnej płci. Liczby te pokazują, że w tej kwestii mamy sprecyzowane poglądy. Bywają one nawet tak konkretne, że w czasie parad równości i organizowanych jednocześnie z nimi kontrmanifestacji dochodzi do dynamicznej wymiany argumentów, która gdyby nie silne policyjne zabezpieczenie, za każdym razem mogłaby przerodzić się w regularną uliczną awanturę. Dodatkowo i tu obie strony sporu czują do siebie pogardę i nienawiść, nie potrafią spokojnie rozmawiać, muszą wymierzać sobie razy.
Kto tu jest egoistą
Zresztą nie tylko wzrastający poziom tolerancji w stosunku do mniejszości staje się paradoksalnie powodem społecznych napięć. Generuje je również ewoluujący model tzw. tradycyjnej rodziny. Jak piszą Anna Matysiak i Anna Baranowska-Rataj z Instytutu Statystyki i Demografii SGH w opracowaniu „Między zmianą światopoglądową a ograniczeniami dnia codziennego: Jakie przyczyny przemian rodziny w Polsce? Jakie rekomendacje dla polityki?”, w ciągu ostatnich 30 lat Polska doświadczyła znaczących przemian w procesie formowania i rozpadu rodzin. „Zmiany te znalazły odzwierciedlenie przede wszystkim w bardzo silnym spadku natężenia urodzeń, które od 1990 r. jest zbyt niskie, aby zapewnić prostą zastępowalność pokoleń. Na spadek dzietności w Polsce złożyło się kilka procesów. Po pierwsze, młode pokolenia coraz później decydują się na zostanie rodzicami. W rezultacie przeciętny wiek kobiety w momencie urodzenia pierwszego dziecka przesunął się z 23 lat na początku lat 90. do niemal 27 lat w 2011 r. Po drugie, pary coraz częściej rezygnują z zakładania dużych rodzin. I choć zdecydowana większość wcześniej czy później decyduje się przynajmniej na jedno dziecko, to jednocześnie rośnie odsetek kobiet, które nigdy nie zostały matkami. O ile wśród kobiet urodzonych w latach 1945–1955 ok. 8 proc. nigdy nie urodziło dziecka, o tyle wśród kobiet urodzonych w 1970 r. odsetek ten wyniósł aż 17 proc. Co warte podkreślenia, odsetek kobiet, które nie mają i nie będą już miały dzieci, jest w Polsce zdecydowanie wyższy niż w pozostałych krajach Europy Środkowo -Wschodniej. Współczynnik zawierania pierwszych małżeństw przez kobiety obniżył się z 0,91 w 1989 r. do 0,57 w 2004 r. i choć sytuacja uległa nieznacznej poprawie w latach kolejnych, to w 2010 r. wyniósł on zaledwie 0,67. Oznacza to, że jeśli skłonność do zawierania związków małżeńskich w poszczególnych grupach wieku nie ulegnie w przyszłości zmianie, zaledwie 67 proc. kobiet kiedykolwiek w swoim życiu wyjdzie za mąż” – oceniają autorki opracowania.
Ktoś powie: dane jak dane, co w nich takiego? Nie byłoby w nich zapewne nic niezwykłego, gdyby nie wywoływały reakcji, których nie trzeba szczególnie długo szukać, na przykład na gwarantujących względną anonimowość forach internetowych. Oto jedna z nich: „młode, egoistyczne suki myślą tylko o własnych d... i nie chcą dzieci, bo dzieci śmierdzą. A one chcą pachnieć i zaliczać co wieczór nowego gościa. Najlepiej z milionami, superautem i też bez zobowiązań. Polsko, obudź się”. A więc znowu wkurzenie. Trudno powiedzieć, przez kogo tym razem wyrażone, łatwiej stwierdzić po co. Oczywiście by wsadzać kij w mrowisko, krytykować w sposób zupełnie bezceremonialny inny styl życia – nieważne, czy lepszy, czy gorszy. Budować kolejne barykady. Ot, tak sobie, może z zazdrości, może z frustracji, a może po prostu dla sportu, wywołania zainteresowania innych osób.
Awantury na porządku dziennym
Profesor Jacek Wasilewski, socjolog z SWPS Uniwersytetu Humanistycznospołecznego, przekonuje, że w Polsce mamy do czynienia z wieloma pęknięciami społecznymi, które powodują różnorakie problemy. Kluczowe to brak możliwości porozumienia, a nawet brak takiej chęci, narastające wyobcowanie i zachowania aspołeczne. Jak jednak przekonuje, największym paradoksem tej sytuacji jest to, że tak naprawdę, o ile Polacy rzeczywiście mają różne światopoglądy, o tyle niewielu z nas zatyka je na sztandarach i organizuje krucjaty. Barykady, o których mowa, choć widoczne gołym okiem, chwilami płonące hejtem, nie są zjawiskiem, które doprowadzi nas do społecznej wojny domowej.
– Warto zastanowić się nad tym, czy gdyby nie monitorowano naukowo stanu polskiej duszy, oczekiwań i sądów w sprawach obyczajowych, to w ogóle moglibyśmy mówić o tym, że w polskim garnku coś kipi – tłumaczy prof. Wasilewski. – Bo może to kipienie byłoby realnie tak małe, że nikt nigdy by go nie zauważył. Podziały będą zawsze, podobnie jak wynikające z nich niezadowolenie różnych grup społecznych, ale jestem pewien, że w codziennym życiu Polaków będą one tracić na znaczeniu. Oczywiście kiedy ich pytamy, co sądzą o prawach gejów, aborcji czy eutanazji, mają ambicję – i to dobrze – zająć stanowisko w danej sprawie. Sądzę jednak, że stanowisko to jedno, a przekładanie go na nienawiść to drugie. Przy czym oczywiście część z nas niestety je przekłada i stąd też bierze się problem, który widzimy – dodaje prof. Wasilewski.
Doktor Paweł Fortuna, psycholog związany z Katolickim Uniwersytetem Lubelskim i Akademią Leona Koźmińskiego w Warszawie, uważa z kolei, że w przypadku sporów światopoglądowych niemożliwe jest obiektywne rozstrzygnięcie, kto ma rację. Tego typu poglądy zawsze są wielopłaszczyznowe, są też pochodną licznych zjawisk, które kształtują nas niemal do końca życia, przez co nasz światopogląd w jakimś stopniu cały czas ewoluuje.
– Ponieważ obiektywnie patrząc, nigdy nie wiadomo, kto ma rację, jeśli chodzi o tematy obyczajowe – może ją mieć każdy lub nikt – budowanie sporów na takich fundamentach jest kompletnie nielogiczne. Nie ma sensu, bo te spory nie rozwiązują żadnych problemów, a jedynie je potęgują – ocenia dr Fortuna. – Dlatego powinniśmy szukać wspólnych płaszczyzn i sądów, które otwierają nas na możliwość porozumienia się, nie zaś eksponować różnice. To pierwsze jest konstruktywne, drugie wręcz przeciwnie.
Tylko jak to zrobić, skoro nawet polski dom nie jest ostoją spokoju i porozumienia? Jak wynika z badań, w co piątej polskiej rodzinie (21 proc.) przynajmniej kilka razy w miesiącu dochodzi do poważnych awantur. Niemal trzy czwarte Polaków z kolei przyznaje, że ich rodziny nie są wolne od różnego rodzaju nieporozumień i sprzeczek. Występowaniu konfliktów wyraźnie sprzyja zła sytuacja materialna: co trzeci Polak negatywnie oceniający warunki materialne własnego gospodarstwa domowego twierdzi, że w jego rodzinie niemal stale dochodzi na tym tle do kłótni. I to właśnie z rodzin, gdzie najtrudniej wiąże się koniec z końcem, poza domy wychodzą frustracje, które są idealnym paliwem do podsycania szerokich konfliktów społecznych.
Biedni pognębią bogatych
Jak pisze Jan Widacki w eseju „Czy bieda generuje przestępczość”, już Tomasz Morus w „Prawdziwie złotej książeczce o najlepszym ustroju Rzeczypospolitej i o nowej wyspie Utopii” wydanej w 1516 r. twierdził, że główną przyczyną przestępstw w Polsce jest rażąca dysproporcja między bogactwem nielicznych a biedą znacznie liczniejszych. Andrzej Frycz Modrzewski(1503–1572), podobnie jak Morus, widział przyczyny przestępstw zarówno we właściwościach jednostek, jak i w warunkach, w których one żyją. Wśród zewnętrznych, do których zaliczył także upadek obyczajów i zły przykład, istotne znaczenie miały według niego nędza i ubóstwo. Bieda i świadomość, że osiągnięcie pożądanych dóbr czy pożądanego poziomu życia są niemożliwe, ułatwiały racjonalizację czynu przestępczego. Podobny mechanizm działa dzisiaj, pięć wieków później, w ramach mentalnych barykad: wściekłość mas bierze się z niemożności dorównania elitom (nawet umownym), czyli grupom, które w wyniku transformacji ustrojowej 1989 r. (ale nie tylko dzięki temu) były w stanie osiągnąć sukces. Nawet bardzo merkantylny: mają domy i mieszkania, samochody i pieniądze, jeżdżą na egzotyczne wakacje i jadają w drogich restauracjach. Dodatkowo są liberalne w przekonaniach politycznych, ekonomicznych i obyczajowych i w zgodzie z tym, o co prosili francuscy handlowcy już w 1681 r. ministra finansów Jean-Baptiste’a Colberta („Laissez-nous faire”), chcą tylko, by im nie przeszkadzać w tym, co robią. I tu jest pies pogrzebany. Bo ta druga strona właśnie przeszkadzanie opanowała do perfekcji.
Od kilku tygodni w serii „Wkurzeni.PL” opisujemy w DGP zjawiska, które budzą w Polakach złe emocje. Dziś Marcin Hadaj o obawach, z jakimi witamy zmiany społeczne. We wtorek odpowiedź Anny Wittenberg. A już za tydzień, w ostatnim odcinku z cyklu, Mira Suchodolska o tym, czy jest cokolwiek, co nam się w Polsce podoba.