Dlaczego rządząca osiem lat PO przestała ogarniać rzeczywistość? Odpowiedzi są dwie. Pierwsza – brak Donalda Tuska. Druga – przegapiona zmiana. Polacy w końcu uwierzyli w demokrację i nie przyjmują już wyjaśnień, że coś złego może się z nią stać
U wyborcy PO ostatnie miesiące musiały wywołać zażenowanie. Od 2007 r. rzeczywistość była prosta i przewidywalna. Po dwóch latach burzliwych rządów PiS i jego koalicjantów oraz wcześniejszych politycznych katastrofach lewicy i AWS wyborcy oczekiwali świętego spokoju. Jak w anegdocie o Gałczyńskim – gdy pytano go, dlaczego nie pisze o wielkich sprawach, ale o kwiatkach czy motylkach, odpowiadał: „Od tego to mam Piłsudskiego”. W 2007 r. Polacy potrzebowali nie Naczelnika Państwa, lecz menedżera. Kimś takim był Donald Tusk.
– Rozmawiałem z nim o tym w 2009 r. Mówiłem, że powinni być aktywni i mieć odwagę zajmowania się trudniejszymi problemami, których nie brakowało. Nie zgadzam się z ich stanowiskiem, że nie są od wizji, że to ich nie interesuje. Trzeba wiedzieć, po co się rządzi. Ale Tusk był zręczny, potrafił się migać od drastycznych konsekwencji politycznych – mówi były premier Włodzimierz Cimoszewicz.
Platforma, z polityką ciepłej wody w kranie na sztandarach, zarządzała bieżącymi problemami i konfliktami, za nic mając nawoływania do szarpnięcia cuglami i wielkich reform. Ta strategia przynosiła efekty, bo od czasów transformacji tylko jej jedynej po pełnych czterech latach rządów udało się utrzymać władzę. Jako że brak zmian i spokój to kiepski program wyborczy, polityczny konflikt napędzało nieustanne zwarcie z PiS. Podział na Polskę lemingów i moherów niewiele miał zaczepienia w realnym świecie, ale doskonale się sprzedawał. Platforma przedstawiała się jako obrońca demokracji przed krwiożerczymi radykałami z Prawa i Sprawiedliwości, jedyna rozsądna partia, która potrafi obronić demokrację przed autokratami. Zepchnięty do defensywy PiS wciąż się tłumaczył, a że szło mu kiepsko, w sondażach dołował.
Upadek pyszałków
Wielu politologów i publicystów początek upadku Platformy widzi w aferze podsłuchowej, która rok temu wstrząsnęła Polską. Pokazała ona może nie skalę korupcji czy podobnych karalnych zachowań, ale butę władzy. Abstrahujemy na razie zupełnie od sposobu ujawnienia afery oraz nieopisanej jeszcze roli dziennikarzy w tej sprawie – taśmy pokazały jednak, jak elita wyraża się o obywatelu. A wyraża się źle. Państwo działające tylko teoretycznie, „ch..., d... i kamieni kupa” oraz ujawnione ostatnio „za sześć tysięcy to pracuje złodziej albo idiota” weszły do powszechnego obiegu jako opis upadku pyszałkowatych polityków.
Afera taśmowa spowodowała duże zawirowanie, ale Platforma przez nią nie padła. To fałszywa teza. Bo tak naprawdę zabrakło człowieka, który nad takimi kryzysami umiał panować.
Przypomnijmy sobie poniedziałek 16 czerwca 2014 r. Od pierwszej publikacji tygodnika „Wprost”, ujawniającej podsłuchy, minął raptem tydzień. Publiczność zna już treść rozmowy ministra spraw wewnętrznych Bartłomieja Sienkiewicza z prezesem NBP Markiem Belką, a tygodnik zapowiada kolejne rewelacje. Dzień wcześniej premier Donald Tusk obiecuje, że w poniedziałek odniesie się do afery. Wśród polityków i dziennikarzy wrze, większość spodziewa się dymisji rządu bądź wielkiej rekonstrukcji. Tusk wychodzi przed dziennikarzy i ogłasza: afera? Jaka afera? To jest próba obalenia rządu. Żadnych dymisji nie będzie. Dziennikarze i widzowie przed telewizorami są skonsternowani. A Tusk znów dwa kroki przed pozostałymi.
Zawsze tak działał. Gdy w 2009 r. wybuchła afera hazardowa, wymienił pół rządu. Zdymisjonował Grzegorza Schetynę, z którym od tej pory będzie darł koty. Kilka miesięcy później, jeszcze przed katastrofą smoleńską, niespodziewanie ogłosił, że wcale nie ma zamiaru być strażnikiem żyrandola i w wyborach prezydenckich kandydować nie będzie, bo prawdziwą władzę w Polsce ma premier. Rok później poszedł na wojnę z mediami, częścią swoich wyborców i biznesem, gdy ogłosił, że zlikwiduje OFE. Jesienią ubiegłego roku wywołał ostatnie trzęsienie ziemi, odchodząc z rządu na unijne stanowisko.
To polityczny spryt i szósty zmysł premiera pozwoliły Platformie utrzymać się przy władzy osiem lat. Gdy zabrakło Tuska, zaczęła się równia pochyła. – PO ma problem Tuska. Po jego odejściu korozja zaczęła się pogłębiać. Kopacz sobie nie radzi, jest osobą emocjonalną, co pokazuje ruch z odwołaniem części składu rządu w związku z aferą podsłuchową. Ona powinna to zrobić dużo wcześniej – zrobić nowe otwarcie i działać inaczej. Tusk był osobą, która wszystko spajała. A zostawił ich samym sobie – komentuje Beata Szydło, wiceprezes PiS i szefowa kampanii wyborczej Andrzeja Dudy.
Największą zagadką jest to, dlaczego to sam były premier nie zakończył afery podsłuchowej. – Nie rozliczył jej ładnie, tylko wyznaczył Sienkiewicza do jej wyjaśnienia. Odpuścił – nie kryje żalu jeden z prominentnych polityków PO. Tym bardziej że Tusk mógł uciąć sprawę. Nawet były takie plany. – Rozpisywał wariant zerowy, że odchodzą wszyscy poza premierem. Bo nie było wiadomo, kto jeszcze był nagrany – mówi osoba związana z rządem. Ale ostatecznie na takie rozwiązanie się nie zdecydował. Może uznał, że tak radykalny wariant zrobiłby mu zbyt wielu wrogów? A może sam zaczął tracić formę?
– Nie wykazał się instynktem jak w pierwszej kadencji. Chciał mieć słabych ludzi, by wyrastać na silnego lidera – mówi jeden z polityków PO. – W samej Platformie od kilku lat toczy się zacięta wojna domowa, jest bardzo krwawa. Tusk nie był rozjemcą, tylko stroną. Myślę, że nawet najbardziej sprawny i elastyczny lider mógłby w tej sytuacji nie podołać – ocenia politolog Rafał Chwedoruk.
Tusk jesienią miał powiedzieć współpracownikom, że jeśli mają jakieś oferty pracy poza polityką, to lepiej niech z nich skorzystają, bo wkrótce może być bałagan.
Słoń w składzie porcelany
Dziś trudno rozgryźć, co stało za jego decyzją, by namaścić na następcę Ewę Kopacz. Jest politykiem z długą przeszłością, ale od Tuska dzielą ją lata świetlne. Fakt, w osiem lat premier wyrżnął w partii większość z tych, którzy mogli mu zagrozić, ale choćby taki Radosław Sikorski, mimo swoich licznych wad, to jednak poważniejszy format. Nie wspominając o Grzegorzu Schetynie. – Jeden może wygrałby wybory, ale byłby złym premierem, drugi byłby bardzo dobrym premierem, ale przegrałby wybory – ocenia ich kandydatury jeden z polityków PO.
Za Kopacz Platforma porusza się jak słoń w składzie porcelany. Nie wyłapuje społecznych nastrojów (o czym niżej), z hukiem kładzie kampanię prezydencką Bronisława Komorowskiego, a gdy kontrowersyjny biznesmen Zbigniew Stonoga, mający z państwem niewyrównane rachunki, ujawnia dokumenty ze śledztwa w sprawie afery podsłuchowej, wymienia pół rządu. – To przypomina sytuację, której doświadczyłem. Przekroczyłem prędkość i miałem nadzieję, że straż miejska zapomniała, a jednak po roku mandat przyszedł. Teraz te wszystkie mandaty zebrały się dla PO razem i trzeba za nie zapłacić. Rząd jest w krańcowo trudnym położeniu, to, co zrobiła Ewa Kopacz, jest zrozumiałe, ale ponieważ spóźnione, to mało wiarygodne i nieskuteczne – mówi Cimoszewicz.
Nawet sprzyjający Platformie publicyści mają problem, by te działania wyjaśnić, bo prosta konstatacja, że mamy bardzo nieudolnego premiera, nie może im przejść przez gardło.
Orzeł już nie może
Wraz z odejściem Tuska na zasłużony odpoczynek (bo tak wielu traktuje funkcję przewodniczącego Rady Europejskiej, potocznie nazywaną prezydentem Europy) Platforma straciła swoją najważniejszą umiejętność – wyczuwania społecznych nastrojów. Już przegrane podwójne wybory w 2005 r. pokazały, że Tusk wyłapuje więcej niż inni. To on zdecydował, by nie wchodzić ze zwycięskim PiS w koalicję, tylko iść na wojnę. Partia będąca wtedy synonimem obciachu – w formalnej koalicji z Samoobroną i Ligą Polskich Rodzin, a nieformalnej z Radiem Maryja – była nie do przełknięcia dla elektoratu, do którego PO się odwoływał. Niepełne dwa lata władzy wystarczyły, by władzę przejąć. Hasło „zielonej wyspy”, dziś tak wyśmiewane, w 2009 r. trafiło do dużej części przerażonego kryzysem elektoratu. Także lekki zwrot w lewo, który Tusk zapoczątkował w 2012 r., idealnie wpasowywał się w społeczne nastroje.
Gdy brakło Tuska, Platforma ogłuchła. Przegrała kampanię prezydencką, bo nie zauważyła, że punktem odniesienia młodych wyborców jest rynek pracy, a nie zdobycze 25 lat transformacji. – Moje pokolenie porównuje to, co mamy w Polsce dziś, z tym, co było tu 30 lat temu. Ale 25-latek porównuje rzeczywistość w której żyje, z tym, co mu się wydaje, że jest codziennością w Niemczech, Wielkiej Brytanii czy Szwecji. Nie może zrozumieć, dlaczego on nie może tak żyć. To w części oczekiwania zrozumiałe, ale czasami nieuzasadnione, bo nie przeskoczymy dystansu do tych krajów w 10 lat. Żaden rząd tego nie dokona – ocenia Cimoszewicz.
– Akcja „Orzeł może” z Bronisławem Komorowskim to było apogeum wiary, że ta chwila będzie trwać wiecznie. Że PO nie jest taką zwykłą partią polityczną, ale emanacją transformacji, całego państwa, demokracji czy proeuropejskich aspiracji. Stąd dziś taki duży szok – dodaje politolog dr Rafał Chwedoruk.
Dziś PO nie widzi kolejnej zmiany – Polacy już się nie boją o demokrację. Przez lata konflikt między demokratami z Platformy a autokratami z PiS napędzał społeczną wyobraźnię. Po przełomie 1989 r. Polacy długo żyli w przekonaniu, że o demokrację trzeba walczyć, że wokół czyhają wrogie siły, które – niepowstrzymywane – zabiorą nam to, co najistotniejsze. Tak właśnie Tusk ustawił kampanię parlamentarną w 2007 r.: brońmy demokracji. Przez lata to działało. Strach ma wielkie oczy, a strach umiejętnie podtrzymywany potrafi czynić przy urnie wyborczej cuda.
A tu nagle okazało się, że ludzie tego nie kupują. Nie oznacza to, że ocena PiS, Jarosława Kaczyńskiego czy Antoniego Macierewicza przez część społeczeństwa zmieniła się radykalnie i nagle że zamiast wilka widzą niewinne owieczki. Oni po prostu są przekonani, że Kaczyński, Duda i spółka nic nie mogą demokracji zrobić. Nie mają takiej mocy, bo system jest od nich mocniejszy. Straszenie Orbanem i Putinem nie działa, bo odwołuje się do perspektywy, która w społecznej świadomości jest już nieobecna. – Sytuacja pęczniała jak wrzód, który trzeba przeciąć. Ludzie uwierzyli, że zmiany mogą się dokonać, że nie są groźne. Straszenie PiS nie zadziałało – mówi Beata Szydło.
To nie jest tak, że Polacy nagle werbalnie ogłosili wiarę w demokrację. Zbyt wiele jest w nas niechęci do państwa, by głośno się do tego przyznawać. Ale o zmianie nastrojów świadczą wybory przy urnie. Poprzemy Kukiza, by dać władzy w pysk, by odsunąć tych zblazowanych arogantów od koryta. Nawet jeśli wygra, nawet jeśli zostanie wicepremierem, przecież za granicę będziemy wyjeżdżać, w internecie pisać, co się nam podoba, media będą, sądy też, a wolności gospodarczej może nawet więcej niż dziś. Duda i Kaczyński? Niech rządzą, może coś zmienią. A jak nie zmienią, zafundujemy im twarde lądowanie, jak poprzednikom. Oni są za mali, by podnieść rękę na demokrację. My na nich możemy.
Optymistyczny to wniosek. Choć dla Platformy niewesoły, bo może oznaczać jej kompletną wyborczą klęskę. Po cóż ludzie mieliby na nią głosować, jeśli przed niczym nie obroni, a ma za uszami tyle, że budzi jedynie niesmak?
Dziś PO nie widzi kolejnej zmiany – Polacy już się nie boją o demokrację. Przez lata konflikt między demokratami z Platformy a autokratami z PiS napędzał społeczną wyobraźnię