Czy zwrócili państwo uwagę, że z nowymi greckimi przywódcami z lewicowej Syrizy jest coś nie tak? Jakoś tak inaczej wyglądają i inaczej mówią. To ważny element toczącej się właśnie gry o przyszłość strefy euro.

Nie wiem, czy premier Aleksis Tsipras nie zakłada krawata z wyrachowania, czy po prostu dlatego, że nie lubi albo uważa, że we wszystkim mu do twarzy. Nie mówiąc o ministrze finansów Janisie Warufakisie, który polityczny dress code ma jeszcze bardziej w nosie. U brytyjskiego odpowiednika George’a Osborne’a pojawił się w dziwacznej kurtce, na spotkanie z Wolfgangiem Schaeuble założył niepasującą do tego typu spotkania ciemnoniebieską koszulę. Albo jego zdanie: „Nie dążymy do katastrofy, lecz nie da się negocjować, z góry wykluczając katastrofę”. Czy tak mówią unijni politycy? Nie zamierzam tu roztrząsać, czy stylizacja liderów Syrizy to wyrachowany plan genialnego PR. Czy po prostu tak im wychodzi. Ważne, że Tsipras i Warufakis każdym swoim słowem, gestem i wyglądem mówią: „Jesteśmy inni. Z nami nie będziecie pogrywać tak, jak z naszymi poprzednikami”.
Ekonomiczny noblista i publicysta Paul Krugman zauważył w tym nawet coś w rodzaju uderzenia wyprzedzającego. Nie jest tajemnicą, że w takich miejscach jak Unia Europejska negocjuje się nie tylko na argumenty, a liderzy mniejszych krajów są zawsze poddawani subtelnym niewypowiedzianym naciskom. Chcesz być jednym z nas? Chcesz być zapraszany do Davos? Dostać cykl wykładów na Harvardzie albo Princeton? Zająć synekurę na szczytach sektora finansowego lub w ramach unijnych struktur? Chcesz? To postępuj jak cywilizowany polityk rozumiejący rzeczywistość! A nie jak barbarzyńca. W efekcie liderzy mniejszych unijnych krajów z nieznośną nierzadko lekkością robią rzeczy, które wywołują gniew ich elektoratu. Jeśli ktoś w tej opowieści dostrzega szczyptę ironii wobec polskich elit politycznych minionego ćwierćwiecza, to bardzo słusznie. Nie o nich tu jednak mowa, tylko o Grekach. Którzy – i tu wraca teza Krugmana – od początku mówią europejskiemu establishmentowi, że oni się do Davos ani na fotel szefa Komisji Europejskiej nie wybierają.
Takie stawianie sprawy polepsza ich pozycję w rozpoczynających się negocjacjach o przyszłości strefy euro. Stawka w tej grze jest wysoka. Grecja z pozoru walczy tylko o nowe warunki kredytowania ich gospodarki. Ale w gruncie rzeczy walka toczy się o to, która opowieść o kryzysie zwycięży. Czy stara – dopuszczająca poluzowanie spłaty długu tylko pod warunkiem dalszego reformowania (liberalizowania) gospodarki. Czy może opowieść nowa – odrzucająca tezę, że wina za zły stan greckiej gospodarki spoczywa wyłącznie na nieudolnych greckich rządach i leniwych greckich obywatelach. Warufakis i Tsipras przypominają argumenty, które wśród ekonomistów krążą od dawna. Mówią, że w ramach dosyć zamkniętego systemu, jakim jest strefa euro, karać należy nie tylko nadmierne zadłużenie, ale również utrzymującą się stale nadwyżkę handlową (przypadek Niemiec, Austrii czy Finlandii). Albo że zamiast prowadzących donikąd oszczędności należałoby podnieść pensje, by rozkręcić koniunkturę i zwiększyć wpływy budżetowe.
Niemcy (i inni obrońcy status quo w strefie euro) słusznie się tego boją. Choć u siebie w kraju Angela Merkel nie jest bynajmniej żadną Żelazną Damą i często sięga po środki z socjaldemokratycznego repertuaru, w sprawach strefy trzyma się mocno argumentacji neoliberalnej. Wiedząc doskonale, że ustępstwa wobec Greków zmienią reguły gry w Europie. A strefa euro stanie się dla dzisiejszych beneficjentów dużo mniej korzystnym przedsięwzięciem.