Aztekowie prowadzili tzw. wojny kwietne. Ich imperium tolerowało istnienie kilku niewielkich państw tylko po to, by móc prowadzić z nimi wojny. Wojowano tak, by ich nie pokonać, bo zabrakłoby przeciwników. Same bitwy nie były krwawe, gdyż chodziło głównie o to, aby azteccy wojownicy co roku mogli się wykazać dzielnością i pojmać jeńców. Coś bezsensownego z punktu widzenia teoretyka wojskowości Carla von Clausewitza. Dla niego wojna jest przedłużeniem polityki, ponieważ jej celem jest osiągnięcie rozstrzygnięcia politycznego. A celem wojen kwietnych był brak rozstrzygnięcia.
Historia sprzed 500 lat ma wiele wspólnego z konwencją o zapobieganiu przemocy wobec kobiet. Od roku doświadczamy gorącego sporu wokół niej. Jego apogeum widzieliśmy w piątek: przerzucanie się w Sejmie argumentami, których związek z rzeczywistością był bardzo luźny. Ten spór jest rodzajem politycznej wojny kwietnej, w której wojownicy z różnych ideologicznie stron mogą się napawać własną odwagą w słownym gromieniu przeciwnika. Podobnie jak kwietne wojny nie zmieniały układu sił, tak słynna konwencja nie ma związku ze zwalczaniem przemocy.
Bo choć z jednej strony mogliśmy usłyszeć, że jej przeciwnicy są za biciem kobiet, a z drugiej, że konwencja podkopie model tradycyjnej rodziny, jej wpływ na rzeczywistość społeczną będzie żaden. Dowód na to bierze się stąd, że choć od roku wypowiadanie się za konwencją ma być dowodem dbania o prawa kobiet, to wygłaszające takie tezy osoby nie udowodniły, że coś się faktycznie zmieni. Sama ratyfikacja konwencji nie zmieni stanu prawnego. By tego dokonać, potrzebne są ustawy i rozporządzenia. Mimo długich bitew zwolennicy konwencji nie przygotowali żadnego projektu ustawy, który mógłby jej towarzyszyć. A propozycje zmian prawnych można było zgłaszać bez czekania na konwencję, skoro są one tak bardzo potrzebne.
Najwyraźniej jednak nie są, co pokazują opinie do ustawy. „Standardy zwalczania przemocy w rodzinie i wobec kobiet wyznaczone w artykułach konwencji już są realizowane przez Polskę” – pisze Jolanta Szymańczak z Biura Analiz Sejmowych. Co oznacza, że nie wymaga ona uzupełnienia aktami prawnymi. Nic dziwnego, bo konwencja jest adresowana do wszystkich państw. I może zakaz dyskryminacji czy przemocy wobec kobiet jest czymś odkrywczym w krajach, w których obowiązuje szariat, ale nie w Polsce. U nas jeden z pierwszych programów zwalczania przemocy wobec kobiet wprowadził niemal 20 lat temu rząd Włodzimierza Cimoszewicza.
Kolejnym dowodem na twierdzenie, że konwencja nic nie zmieni, jest koszt wdrożenia zawartych w niej rozwiązań. Poważne zmiany kosztują. W tym przypadku państwo... nie wyda nic. To także wniosek z ekspertyz do ustawy. Jak na konwencję o tak poważnej sprawie jej skutki finansowe wyglądają zupełnie niepoważnie. Są też argumenty drugiej strony, że stanie się ona orężem w walce z konserwatywnym światopoglądem. Tyle że one także są chybione, bo skoro nie rodzi ona skutków prawnych, jej wpływ ograniczy się do sfery ideologicznej. Mówiąc krótko, dyskusja o konwencji skończy się w momencie jej ratyfikacji. Wtedy wojska zwiną sztandary i przejdą na kolejne pole kwietnej bitwy.
Polskie panie mają sporo autentycznych problemów. Chodzi np. o dostęp do obdukcji lekarskich dla tych, które doświadczyły przemocy. Takie badania nie są refundowane. Dodatkowo – by stanowiły dowód w sprawie – musi je wykonać biegły, a tych nie jest zbyt wielu. W efekcie kobiety, które doświadczyły przemocy, mają problem z udowodnieniem jej efektów, zwłaszcza te z biedniejszych rodzin, mieszkające z daleka od dużych miast. To problem, który trzeba załatwić, choć jego rozwiązanie ma mało wspólnego z ratyfikacją bądź nie konwencji. Trudno więc tu o zysk dla bohaterów kwietnych wojen.