Mistyfikacja, na którą nabierze się dużo osób, jest w dzisiejszym świecie traktowana jak dzieło sztuki otwierające drogę do światowej kariery. A jeśli rozśmieszy nie tylko twórcę, wówczas to prawdziwe arcydzieło.
Dziennik Gazeta Prawna
Polska może być dumna z Sylwestra Wardęgi. Jego czterominutowy filmik „Mutant Giant Spider dog” stał się światowym hitem. Po tygodniu obecności w sieci został obejrzany już ponad 70 mln razy. Filmikiem zamieszczonym na YouTube zainteresowały się zagraniczne serwisy internetowe, w tym należące do popularnych dzienników: „Daily Mail” oraz „The Independent”. Ten ostatni w entuzjastycznym tonie podkreśla, że: „Można się rozkoszować absurdalnością” żartu Polaka. Wystarczyło suczkę o imieniu Chica przebrać w strój kosmatego pająka, a następnie zaczajać się w nocy, w odludnych miejscach, aby przypadkowi przechodnie uwierzyli, że poluje na nich potwór. Paniczne ucieczki ofiar przed pso-pająkiem sprawiły, że Polak wdarł się przebojem do ekstraklasy pranksterów. Ludzi sławnych, bo potrafiących organizować mniej lub bardziej zabawne psikusy z udziałem niczego nieświadomych uczestników mistyfikacji. Ten rodzaj sztuki, bardzo popularny w Stanach Zjednoczonych, najpewniej stanie się coraz modniejszy w naszym kraju. Wardęga już obiecał pójść za ciosem, a poza tym należy się spodziewać wysypu naśladowców. Jeśli zbytnio się przyłożą, kilku przypadkowych przechodniów może to przypłacić zawałami, ale przecież nie od dziś wiadomo, że sztuka wymaga ofiar.
Z nienawiści do autorytetów
Latem 1921 r. młody poeta Anatol Stern postanowił zademonstrować warszawiakom, jak jest oddany poezji. A konkretnie napisanemu przez siebie futurystycznemu utworowi pt. „Nagi człowiek w śródmieściu”. Zgodnie z obietnicą daną kolegom zamierzał wyrecytować wiersz w centrum stolicy, odziany jedynie w przepaskę biodrową z muślinu. W kulminacyjnym momencie Stern miał własnoręcznie podpalić swój bardzo skąpy strój, by podkreślić dramatyzm dzieła. Ku rozczarowaniu widzów, w ostatnim momencie ręka poecie zadrżała. Zamiast efektownych płomieni na intymnych częściach ciała zobaczyć można było tylko ucieczkę twórcy. W tamtym czasie Polska miała wszelkie zadatki na to, żeby się stać prawdziwym zagłębiem pranksterskim. Dorastało nowe pokolenie artystów, którzy nie cierpieli zarówno ówczesnej sztuki, jak i społecznego porządku.
„Cywilizacja, kultura, z ich chorobliwością na śmietnik. Wybieramy prostotę, ordynarność, wesołość, zdrowie, trywialność, śmiech. Od śmiechu dusza tyje i dostaje silne grube łydy” – oznajmiali w jednym z manifestów polscy futuryści. Podobnie jak ich zachodni koledzy, chcieli bawić, a jednocześnie szokować odbiorców łamaniem wszelkich zasad. Po falstarcie Sterna, latem 1921 r. futuryści wyprawili się do konserwatywnego Krakowa. Tam Bruno Jasieński zorganizował happening łączący nowoczesną muzykę z atrakcyjną oprawą. Przez krakowski rynek kilku prawie nagich poetów ciągnęło furmankę, na której ustawiono fortepian. Przy instrumencie siedział goły Jasieński i zaciekle walił w klawisze, bo przecież był poetą, a nie pianistą. O skandalu obyczajowym rozpisywały się gazety nie tylko w Galicji. Medialnego sukcesu futurystom szybko pozazdrościli skamandryci, chcący również trafić do masowego odbiorcy. Acz niekoniecznie za sprawą rozbierania się do naga. O ile więc na co dzień Antoni Słonimski i Julian Tuwim odznaczali się wysublimowanym poczuciem humoru, to gdy futurysta Aleksander Wat miał swój wieczór poetycki, wybrali się nań, żeby reprezentanta konkurencyjnego nurtu obrzucić kamieniami. Na innym wieczorku poetyckim Anatol Stern na całkiem poważnie pobił się z Janem Lechoniem. Szybko więc przestało być wesoło. A że czasy w Europie nie należały do najzabawniejszych, futuryzm przegrał zmagania ze smutną rzeczywistością.
Na szczęście dla miłośników absurdalnych dowcipów znaleźli się ludzie, których zainspirował. Acz niekoniecznie tak, jakby tego oczekiwali sami twórcy. Amerykański pisarz i naukowiec Paul Jordan Smith szczerze nienawidził sztuki nowoczesnej. A bardziej od niej jedynie zawodowych krytyków wychwalających ją pod niebiosa. W autobiografii pt. „The Road I Came” wykładowca literatury na Uniwersytecie Kalifornijskim nazywał każdego krytyka sztuki „tchórzem, który tak boi się odstawać od swego pokolenia, że waha się przed wyrażeniem szczerej opinii na temat wartości sztuki, szczególnie jeśli te wartości są nienamacalne”. Swoją tezę uczony specjalizujący się XVII-wiecznej literaturze angielskiej postanowił udowodnić w praktyce. Namalował więc obraz kobiety z wiankiem na głowie, stojącej na tle słomianych chat i trzymającej w uniesionej dłoni skórkę z banana. Portret zgłosił na przygotowywaną w 1924 r. wielką wystawę malarstwa nowoczesnego w Los Angeles, jako dzieło wybitnego kubisty Pavela Jerdanowitcha. Wedle biogramu wymyślonego przez Paula Jordana Smitha pochodzący z Rosji artysta chciał przedstawić tak „zerwanie więzów z kobiecością”, gdy po zjedzeniu banana kobieta „powiewając triumfalnie jego skórką nad głową”, obwieszcza światu zdobycie wolności. Nikt z organizatorów wystawy nie sprawdził, czy Jerdanowitch naprawdę istnieje. Za to entuzjastyczna recenzja profesora z wyższej uczelni zrobiła swoje. Wkrótce obraz Jerdanowitcha stał się sławny w środowisku twórczym. Rozochocony Smith wymyślił nowy kierunek malarstwa: „disumbrationist school of art” zapoczątkowany rzekomo przez rosyjskiego artystę. Mistyfikacja chwyciła, więc naukowiec namalował drugi obraz pt. „Aspiration”. Przedstawił na nim kobietę piorącą w balii pranie. Dziełem natychmiast zachwycił się krytyk z „Chicago Evening Post”. Nieco zaskoczony sławą Smith poszedł na całość i stworzył „Adoration”. Na obrazie kobieca postać klęczała ze złożonymi jak do modlitwy rękoma przed gigantycznym penisem, wokół którego oplatał się wąż. Amerykańscy krytycy prześcigali się w zachwytach. Sława Pavela Jerdanowitcha dotarła do Europy. O narodzinach geniusza doniósł czytelnikom francuski magazyn „La Revue Moderne”.
„Zyskałem większą popularność z tego małego dowcipu, którego wykonanie zajmowało mi jedną godzinę rocznie przez kolejne trzy lata, niż z całej poważnej pracy, jaką wykonałem przez kilka dekad” – wspominał z goryczą Smith. Przez ten czas zupełnie przestał się przykładać do malowania. Na płótno nanosił kropeczki, kółka lub fale. Mimo to za każdym razem obraz zdobywał uznanie. W końcu Smith postanowił zamknąć swą zemstę błyskotliwą puentą. Udał się w 1927 r. do redakcji „Los Angeles Times”, by opowiedzieć dziennikarzom prawdę. Szczere wyznanie naukowca opublikowano. Potem zszokowany Paul Jordan Smith czytał kolejne eseje krytyków sztuki, którzy ogłosili, iż po prostu nie zdaje on sobie sprawy, że jest genialnym malarzem. Zdegustowany tym raz na zawsze zerwał z malowaniem.
Artyści dowcipu
Zakończony klęską fortel Smitha stał się jednak natchnieniem dla innych miłośników sztuki. Zwłaszcza takich, którzy lubili się nią bawić, obserwując reakcje widzów. Już jako student architektury na Cornell University Hugh Troy był regularnie zawieszany przez władze uczelni po każdym efektowniejszym dowcipie. Między innymi w przebiegły sposób ukradł ławki z Central Parku. Najpierw kupił jedną ławkę i chodził z nią po najsławniejszym z parków w Nowym Jorku. Ilekroć zatrzymywali go policjanci, podejrzewając kradzież, okazywał im sklepowy paragon, odzyskując w ten sposób wolność. Po pewnym czasie stróże prawa przywykli do osobnika przechadzającego się z własnym siedziskiem. Aż pewnego dnia Troy zwołał kolegów na od dawna planowaną akcję. W tym samym czasie, w różnych miejscach Central Parku każdy wyszarpał z ziemi publiczną ławkę, zabierając ją ze sobą. Policyjne patrole nie interweniowały, przyzwyczajone do ludzi spacerujących po alejkach z własnymi meblami.
Hugh Troy nigdy nie został dyplomowanym architektem, choć z czasem wyrobił sobie pozycję wziętego autora ilustracji do książek i komiksów. Ale jego rysunki nigdy nie zrobiły takiej furory, jak jedno skromne rękodzieło wystawione w nowojorskim Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Tam w 1935 r. Troy zwiedzał świeżo otwartą ekspozycję obrazów Vincenta van Gogha. Malunki mistrza nie wzbudzały szczególnych emocji w oglądających ekspozycję. Było sztampowo i nudno. Troy wpadł więc na pomył, jak ożywić muzealne sale. Kupił kawałek byczej skóry, wykonał z niej model ludzkiego ucha, po czym przemycił na wystawę. Tam umieścił dzieło na jednym z cokolików, a pod spodem przykleił tabliczkę o treści: „To jest ucho Vincenta van Gogha, które sobie obciął i wysłał do swej kochanki, francuskiej prostytutki, 24 grudnia 1888 r.”. Nie minęło dużo czasu, a przed nowym elementem ekspozycji kłębił się tłum widzów. Zaś na obrazy Holendra mało kto zwracał uwagę. Przez następne dni tłumy ludzi ciągnęły do Muzeum Sztuki Nowoczesnej, by obejrzeć wyjątkowy eksponat. Aż wreszcie władze placówki zorientowały się, że padły ofiarą perfidnego dowcipu i rzekoma część ciała van Gogha zniknęła z sali wystawowej. Ale nieśmiertelnej sławy Hugh Troy’owi nikt już nie odebrał. Co oznaczało, że nadchodzą dobre czasy dla seryjnych żartownisiów.
Pole do popisu otworzyło się dla nich po II wojnie światowej, kiedy USA przeżywały długie lata prosperity. Jednocześnie niemal we wszystkich domach pojawił się telewizor, dając miłośnikom mistyfikacji wiele nowych możliwości. To właśnie stacja telewizyjna NBC pod koniec maja 1959 r. uświadomiła Amerykanów, że w kraju narodziła się nowa organizacja: Stowarzyszenie przeciw Nieprzyzwoitości Nagich Zwierząt (SINA). W najchętniej oglądanym przez widzów programie porannym „Today Show” gościł rzecznik ruchu Buck Henry i ze śmiertelną powagą zaprezentował cele ideowe. Członkowie SINA domagali się, żeby mieszkańcy USA zaczęli zakrywać intymne części ciała zwierząt domowych, chroniąc młodzież przed publicznym zgorszeniem. Wkrótce stowarzyszenie zaczęło organizować pikiety, a rzecznik grupy występował w kolejnych programach telewizyjnych, uparcie twierdząc, iż ich żądania są całkiem na serio. Nie zmieniło tego nawet sztandarowe hasło stowarzyszenia: „A nude horse is a rude horse” (nagi koń to niegrzeczny koń). Pod nim pikietowano Biały Dom, gdy SINA domagała się, żeby prezydencka para państwa Kennedy zaprzestała urządzania weekendowych przejażdżek na nagich wierzchowcach. Po trzech latach aktywności SINA wyglądało na to, że organizacja zaczyna zdobywać sobie poparcie i być może nawet niektórzy Amerykanie przemyśliwali, czy nie zacząć zakrywać nagości swoich pupili. Wtedy wybuchła medialna bomba. Dziennikarze „Time Magazine” odkryli, iż SINA to wielka mistyfikacja. Buck Henry tak naprawdę nazywał się Henry Zuckerman i po zdjęciu charakteryzacji grywał trzecioplanowe role w hollywoodzkich filmach. Aczkolwiek okazał się utalentowanym scenarzystą (w 1967 r. dostał Oscara za scenariusz do filmu „Absolwent”). Jednak to nie on był mózgiem oszustwa. Za kulisami pociągał sznurki niespełniony pisarz i komik Alan Abel.
Polityka w służbie sztuki
Po pierwszej tak udanej sztuczce Alan Abel na stałe zadomowił się na amerykańskiej scenie politycznej. Jako że Zuckerman został zdemaskowany, na pole medialnej bitwy skierował swoją, nadal anonimową, żonę Jeane Abel. Zaczęła się ona pojawiać na łamach gazet jako Yetta Bronstein – pierwsza Amerykanka przygotowująca się do startu w wyborach prezydenckich zaplanowanych na rok 1964. Nigdy nie występowała osobiście i z dziennikarzami rozmawiała tylko przez telefon, czym jeszcze bardziej zaciekawiała odbiorców. Pani Bronstein przedstawiała się jako zwykła, 48-letnia żydowska gospodyni domowa z Bronksu, która chce być głową państwa. „Dlaczego należy na mnie głosować?” – pytała w jednej z kolportowanych w Nowym Jorku ulotek. „Pomyśl o wszystkich rzeczach, które twoja matka zrobiła dla ciebie – karmienie, przewijanie, pranie, prasowanie. Kłamała dla ciebie, płakała dla ciebie. Teraz możesz jej odpłacić, posyłając mnie do gabinetu (owalnego – red.). Tam będę reprezentować wszystkie matki i rządzić w ich imieniu dla Ciebie” – wyjaśniała. Wiele obietnic wyborczych pani Bronstein zdobywało sobie sporą popularność. Jak choćby nałożenia na członków Izby Reprezentantów i Senatu obowiązku picia serum prawdy przed każdym wystąpieniem. Dopiero po wyborach w 1968 r., kiedy Yetta Bronstein ponownie próbowała wziąć w nich udział, wyszło na jaw, kim jest.
Przez następne lata Alan Abel nie zwalniał tempa. Gdy seks stał się w mediach jednym z głównych, dobrze sprzedających się tematów, Abel sprokurował informację o przygotowaniach do specyficznego międzynarodowego konkursu. W jego trakcie pary z różnych krajów miały rywalizować w tym, która najlepiej uprawia seks. Wiadomość o imprezie przyciągnęła tłumy dziennikarzy. Ku ich rozczarowaniu autor żartu zaprezentował im zamiast orgii niskobudżetowy film wedle własnego scenariusza pt. „Czy istnieje seks po śmierci?”. Nic dziwnego, że produkcja ta dostawała w prasie fatalne recenzje. Abel nie należał zresztą do ulubieńców żurnalistów, bo regularnie ich w coś wkręcał. Po wybuchu afery Watergate wszyscy szukali informatora z administracji rządowej ukrywającego się pod pseudonimem „Głębokie Gardło”, który współpracował z dziennikarzami Bobem Woodwardem i Carlem Berensteinem. Dowcipniś postanowił uczynić zadość potrzebie mediów. Rozpowszechnił informację, że „Głębokie Gardło” ujawni się w Nowym Jorku podczas konferencji prasowej. Przybyło nią ponad 150 dziennikarzy ze wszystkich kluczowych redakcji, aby niechcący wziąć udział w surrealistycznym happeningu. Nikomu nieznany osobnik najpierw podał się za sprawcę afery Watergate, po czym pokłócił się o to publicznie z obecną na konferencji żoną. Na koniec efektownie zemdlał i został wyniesiony z sali przez ratowników do czekającej przed budynkiem karetki pogotowia.
Seks zawsze się sprzeda
Gdy dowcipy Alana Abla święciły największe triumfy, wyrosła cała grupa groźnych dla mistrza konkurentów. W gronie adeptów sztuki mistyfikacji wyróżniał się student Akademii Sztuk Pięknych w Nowym Jorku Joey Skaggs. Uwagę mediów udało mu się przyciągnąć wiosną 1967 r. za sprawą drewnianego krzyża o długości 10 stóp, do którego przymocował plastikowy ludzki szkielet. „W Niedzielę Wielkanocną zarzuciłem go sobie na plecy i przeciągnąłem przez cały Tompkins Square Park w Nowym Jorku” – wspominał czterdzieści lat później na łamach „NY Arts Magazine”. „To był osobisty »krzyk« sprzeciwu ukazujący moje całkowite odrzucenie religii” – twierdził. Wedle przyjętej przez siebie filozofii nowojorskie ulice traktował jak wystawiennicze sale, zaś przechodniów miał za potencjalną publiczność. Ale choć przez trzy lata, w każdą Wielkanoc, wlókł krzyż ze sztucznym kościotrupem, budząc tym wściekłość konserwatywnej części Amerykanów, media się nim znudziły. Podobnie po tym, jak przyozdobił znajdujący się przy Wall Street budynek skarbca narodowego (U.S. Treasury) gigantycznym, długim na ponad 50 m biustonoszem. Tłumaczenie, iż w ten sposób chciał pokazać bliski związek pieniędzy z polityką oraz seksem, niespecjalnie kogokolwiek zainteresowało. Choć sam artysta musiał wyczuć, że kierunek jego starań dobrze rokuje na przyszłość. Prawdziwy sukces odniósł jednak dopiero jako psi alfons.
Zaczęło się od tego, że Skaggs zamieścił w dzienniku „The Village Voice” ogłoszenie o uruchomieniu domu publicznego dla psów. Oferował właścicielom czworonogów, zatroskanym o życie seksualne pupili, zaspokojenie wszystkich ich potrzeb za jedyne 50 dol. Odzew przeszedł oczekiwania artysty. Na podany numer telefonu zadzwoniły dziesiątki osób. Niektóre nie tylko z myślą o potrzebach zwierząt, ale zainteresowane tym, czy wolno im będzie popatrzeć. Widząc rynkowe zapotrzebowanie, Skaggs skrzyknął znajomych posiadających psy, żeby wypożyczyć je do zagrania ról psich prostytutek. Na otwarciu przybytku w nowojorskim Soho najwięcej stawiło się dziennikarzy. Ale nie zabrakło też właścicieli czworonogów. Wtedy zaczął się spektakl. Gościom zaprezentowano zwierzaki znajdujące się w ofercie burdelu, po czym zmuszono do wypełnienia długiej ankiety dotyczącej ich podopiecznych, pytając w niej m.in. o wiek psów, stan zdrowia, przebyte choroby weneryczne oraz preferencje seksualne. Potem jeden z wynajętych przez Skaggsa statystów wcielił się w rolę weterynarza, by wygłosić wkład na temat psiej kamasutry, zaprezentować psie środki antykoncepcyjne oraz poinstruować o tym, jak pomóc zwierzęciu ich używać. Zajęcia przygotowawcze okazały się tak długie, że na nich zakończono pierwsze spotkanie, zapraszając chętnych na następny weekend. Wkrótce reportaż o nietypowym domu publicznym wyemitowała telewizja ABC News. Co z kolei zaalarmowało Amerykańskie Towarzystwo Zapobiegania Okrucieństwu wobec Zwierząt (ASPCA). Natychmiast złożyło ono skargę do biura prokuratora generalnego Nowego Jorku. Oskarżono w niej psiego alfonsa o świadome dręczenie zwierząt na masową skalę. Wezwany na przesłuchanie Skaggs przyznał się do oszustwa, dzięki czemu wyszedł na wolność. Medialny rozgłos, który temu towarzyszył, zachęcił go do jeszcze intensywniejszej pracy twórczej. W tym samym 1976 r. założył Celebrity Sperm Bank. Podając się za milionera Giuseppe Scaggoli, ogłosił, że jego bank spermy przeprowadzi w lipcu aukcję nasienia gwiazd show-businessu. „Będziemy dysponować spermą od m.in.: Micka Jaggera, Boba Dylana, Johna Lennona, Paula McCartneya i spermą z rocznika Jimiego Hendrixa. Wszystkie darowizny posiadają certyfikaty i są autentyczne” – poinformował w stosownym ogłoszeniu reklamowy. Po czym zatrudnił 50 znajomych aktorów, a na siedzibę banku zaanektował dom swojego prawnika przy Waverly Place. Pod okazałym budynkiem z wielkim szyldem banku spermy kilkudziesięcioosobowa kolejka łatwo przyciągała uwagę i szybko rosła, powiększana przez nieświadomych mistyfikacji gapiów. W tłumie krążyli aktorzy przebrani za feministki, księży, obrońców praw życia etc., wszczynając spory światopoglądowe, do których włączali się zwykli przechodnie. Nad coraz gorętszą atmosferą usiłowała zapanować policja. W kulminacyjnym momencie z wejścia do budynku wyszedł Joey Skaggs w towarzystwie adwokata. Po uciszeniu tłumu ogłosił, że nieznani sprawcy w nocy włamali się do banku i obrabowali sejf. Po czym odczytał list od bandytów, którzy oświadczali, iż uprowadzone plemniki są teraz zakładnikami i zachowają życie jedynie po wpłaceniu do szwajcarskiego banku okupu w wysokości miliona dolarów. Tak zamknięto aukcję, a najzupełniej prawdziwa policja zajęła się rozpraszaniem rozczarowanego tłumu.
Dowcip XXI wieku
Nestorzy pranksterstwa są aktywni do dziś. Alan Abel jeszcze w 2000 r. nabrał Krajową Konwencję Republikańską, organizując w trakcie jej trwania grupę konserwatywnych ekstremistów, domagających się wprowadzenia zakazu karmienia piersią w USA. Jak uzasadniano, zwyczaj ten prowadzi do „kazirodczej relacji między matką a dzieckiem”. Dobiegający siedemdziesiątki Joey Skaggs przebrany za Świętego Mikołaja, w otoczeniu oddziału elfów uzbrojonych w wyrzutnie rakietowe, w grudniu 2012 r. zagroził szturmem na siedzibę ONZ. Nad ich głowami powiewał transparent o treści „World Peace or Else” (Światowy pokój, bo inaczej...).
Tymczasem w Europie dorastały nowe pokolenia autorów mistyfikacji. David Czerny na początku 2009 r. potrafił wkurzyć cały kontynent swoją wystawą w budynku Rady Europy w Brukseli. W założeniu mieli ją przygotować artyści z każdego państwa UE. Jednak Czerny rzeźby wykonał osobiście, a biogramy autorów zmyślił. A każda instalacja pokazywała jakiś stereotyp, przeważnie odczuwany przez mieszkańców danego państwa jako obraźliwy. Polska kojarzyła się artyście z klerykami wbijającymi w ziemię tęczową gejowską flagę, w Niemczech sieć autostrad układała się w swastykę, zaś figurki włoskich piłkarzy onanizowały się przy użyciu futbolówek. Najbardziej obrażeni poczuli się Bułgarzy, gdy ich kraj przedstawiono jako wielką turecką toaletę. Czeski rząd długo przepraszał za niesfornego artystę. Polski za Wardęgę jeszcze nie musi.
Joey Skaggs jako psi alfons oferował właścicielom czworonogów zaspokojenie wszystkich ich potrzeb za jedyne 50 dol. Odzew przeszedł oczekiwania artysty.