Dwadzieścia lat. W Europie nie ma republiki, którą tak długo rządziłby jeden przywódca
Istnieje teza, że Alaksandar Łukaszenka, w 1994 r. niespełna czterdziestoletni deputowany, który podbił serca Białorusinów jako błędny rycerz walczący z prawdziwą i zmyśloną korupcją, był bohaterem pierwszej kolorowej rewolucji na terenie byłego ZSRR. Były dyrektor sowchozu Haradziec jako pierwszy w regionie wygrał wybory wbrew Moskwie i wbrew rządzącej nomenklaturze. Dzieje jego zwycięstwa to jedna z najciekawszych opowieści w historii białoruskiej polityki.
Gierek do kwadratu
Dwadzieścia lat temu świat również emocjonował się mundialem. Tyle że rolę czarnego konia na mistrzostwach w USA odgrywali Bułgarzy i Rumuni, a nie Kolumbia z Kostaryką. W Brukseli zapadały decyzje w sprawie mianowania pewnego Luksemburczyka na szefa Komisji Europejskiej – wówczas chodziło o Jacques’a Santera, a nie Jeana-Claude’a Junckera. Na Białorusi zaś po nowo stworzone stanowisko prezydenta pewnie zmierzał premier Wiaczasłau Kiebicz. Prorosyjski podobnie jak Łukaszenka, który obiecywał w kampanii, że na kolanach będzie błagać Moskwę o przyjęcie jego kraju w skład Federacji Rosyjskiej.
Kiebicz miał do dyspozycji wszystko, z mediami na czele. A telewizja odgrywała wówczas kluczową rolę w kształtowaniu opinii społeczeństwa. Dlatego największe starcia wszystkich postsowieckich wojen z lat 90. dotyczyły kontroli nad gmachem TV. W przededniu drugiej tury przewidujący Kiebicz obsadził telewizję wojskiem, by w razie potrzeby bronić zwycięstwa. A w eter puszczano wyłącznie panegiryki na jego cześć. – Telewizja jest w końcu państwowa – z rozbrajającą szczerością tłumaczył szef komisji wyborczej Alaksandar Abramowicz.
Wiaczasłau Kiebicz miał więc do dyspozycji adminresurs (zasoby administracyjne pozwalające na zagwarantowanie właściwego wyniku), a na dokładkę poparcie Kremla, który po pierwszej turze, którą Kiebicz przegrał stosunkiem głosów 17:45, wysłał mu na ratunek premiera Wiktora Czernomyrdina. Przy okazji szefowie rządów podpisali protokół o realizacji zawartej wcześniej unii walutowej. Nic to, że umowa łamała konstytucję, która stwierdzała, że to białoruskie państwo ma mieć monopol na kształtowanie polityki finansowej. Ważne, że odpowiadała na oczekiwania społeczne dotyczące powrotu do starych, dobrych czasów ZSRR.
Wciąż żywy był mit małej stabilizacji czasów Piotra Maszeraua, szefa Białoruskiej SRR w latach 1965–1980, który – typowany nawet na następcę Leonida Breżniewa – zginął w tajemniczym wypadku samochodowym. Za Maszeraua statystyczny Białorusin przeprowadził się ze wsi do miasta, kupił pierwszą pralkę i telewizor, a nawet zobaczył morze podczas wczasów na Krymie. Kwitł transport lotniczy nawet między małymi miasteczkami, dotowany przez budżet do tego stopnia, że zdarzało się, iż robotnicy latali samolotem na piwo do sąsiedniego powiatu w czasie przerwy obiadowej. Maszerau to taki Gierek do kwadratu.
Tymczasem upadek ZSRR nie przyniósł najbogatszej w całym Sojuzie Białorusi niczego dobrego. Tak przynajmniej wyglądało to w odczuciu społecznym; w końcu to krach ZSRR był skutkiem bankructwa państwa, a nie odwrotnie. Niemniej w latach 1992–1994 białoruski PKB spadł o 20 proc., poziom życia obniżył się dwukrotnie. Szalała inflacja, w 1993 r. osiągając 1997 proc. Gdyby nie ogródki, na których każdy od robotnika do profesora uniwersytetu uprawiał własną kapustę czy ziemniaki, wielu Białosinów miałoby problem z wykarmieniem rodziny.
Często miał rację
I w takiej właśnie sytuacji pojawił się Łukaszenka. Początkowo poruszał się w polityce na oślep. W 1990 r., gdy dostał się do parlamentu, był człowiekiem spoza komunistycznego establishmentu. Swój sukces zawdzięczał nie inteligencji czy znajomości technologii zdobywania władzy, ale perfekcyjnemu wyczuciu polityki i nastrojów tłumów. Alaksandar Ryhorawicz zawsze wiedział, skąd wieje wiatr. Jeszcze jako szef państwowego gospodarstwa rolnego (sowchozu) Haradziec dał się poznać jako największy zwolennik rynkowych przemian, prekursor sowchozowej pieriestrojki. Także w sensie politycznym – po uzyskaniu mandatu tworzył popierającą reformy Michaiła Gorbaczowa frakcję Komuniści na rzecz Demokracji.
Gdy w 1991 r. Białorusini wpadli w niepodległościową euforię, próbował się zbliżyć do narodowców z Białoruskiego Frontu Ludowego (BNF). A kiedy wahadło nastrojów znalazło się po drugiej stronie, utrzymywał, że jako jedyny poseł głosował przeciwko rozwiązaniu ZSRR (w rzeczywistości jedynym przeciwnikiem porozumień białowieskich był Waler Cichinia). Tę nieprawdziwą wersję do tej pory można znaleźć w wielu publikacjach. Nostalgia za komunizmem i niechęć wobec demokratów obwinianych o kryzys gospodarczy doprowadziły do tego, że ani pierwszy przywódca niepodległej Białorusi Stanisłau Szuszkiewicz, ani lider BNF Zianon Paźniak nie mieli szans na zwycięstwo.
Prorosyjskość była natomiast jedynym chyba atutem Kiebicza, który jako premier był jednak obciążany odpowiedzialnością za krach gospodarczy. Łukaszenka wiedział, że za politykę zagraniczną rywala nie należy atakować. Zamiast tego mówił więc, że akurat za osiągnięcia w integracji z Rosją wystawi Kiebiczowi pomnik w centrum Mińska. Temu samemu Kiebiczowi, którego równolegle wyzywał od skorumpowanych mafiosów i któremu groził więzieniem.
„Jego wystąpienia na forum parlamentu były podlane populistycznym sosem, ale często też miały sens. Mówił o konieczności stworzenia niezależnej prasy, niezawisłości sądu. Z czasem zaczął jednak składać bardzo duże obietnice i nawet się nie zastanawiał, czy można je zrealizować. Mieliśmy do niego ironiczny stosunek. A, no tak, Saszka się dorwał do mikrofonu. To teraz będzie gadać i gadać” – cytują Anatola Labiedźkę, jednego z dzisiejszych liderów opozycji, a wówczas członka sztabu Łukaszenki, autorzy wydanej właśnie książki „Łukaszenka. Niedoszły car Rosji” Małgorzata Nocuń i Andrzej Brzeziecki.
To właśnie na hasłach walki z korupcją Łukaszenka budował swoją pozycję. W 1993 r. parlament wybrał go na przewodniczącego komisji ds. wykrycia nadużyć władzy. Jego kandydaturę zgłosił poseł Labiedźka. Poparł ją przewodniczący parlamentu Szuszkiewicz, który wkrótce miał za to zapłacić stanowiskiem. Pierwszy chciał budować własną pozycję na grzbiecie szybko zdobywającego popularność Łukaszenki. Drugi myślał, jak najlepiej można ulokować energię nadmiernie gadatliwego deputowanego z obwodu mohylewskiego. Obaj popełnili dramatyczny błąd.
8 kg gwoździ i wibrator
W warunkach postępującej degradacji gospodarki i pauperyzacji społeczeństwa nic tak nie działało na ludzi jak doniesienia o skorumpowanych politykach. Przy czym nie chodziło tu o miliony dolarów czy wyprowadzanie środków z budżetu, jak choćby w czasach rządów Wiktora Janukowycza na Ukrainie. Poszło o zupełne drobiazgi. Pierwszy z brzegu przykład: gdy komisja zakończyła pracę, Łukaszenka oskarżył Szuszkiewicza o defraudację... ośmiu kilogramów gwoździ. Chodziło o to, że do budowy garażu przy własnej daczy Szuszkiewicz wynajął za własne pieniądze człowieka zatrudnionego w radzie ministrów w charakterze złotej rączki.
„W zamówieniu Szuszkiewicza wpisano osiem kilogramów gwoździ, chociaż w sowchozie, którym kierował Łukaszenka, starczyłoby na to nie więcej niż pięć. Oto przykład strasznej korupcji!” – wspomina sam Szuszkiewicz w wydanych niedawno wspomnieniach „Majo życio, krach i uwaskroszannie SSSR” (Moje życie, krach i zmartwychwstanie ZSRR). Łukaszenka wszystko bowiem opisał w raporcie z prac komisji, a jego wystąpienie na forum parlamentu w grudniu 1993 r. transmitowała telewizja. Polityk stał się prawdziwą gwiazdą. Afera o paczkę gwoździ jeszcze bardziej podkopała notowania Szuszkiewicza, a gdy w styczniu władze wydały Litwie dwóch komunistów odpowiedzialnych za krwawe starcia w Wilnie z 1991 r., deputowani wykorzystali oba preteksty i pozbawili Szuszkiewicza funkcji. Po kilku miesiącach w wyborach dostał ledwie 10 proc. głosów.
Mało brakowało, a ten uznany fizyk mógłby liczyć na znacznie więcej. Twórcy konstytucji chcieli do niej wpisać zasadę, zgodnie z którą prezydent w chwili wyboru musiałby mieć 40 lat. Łukaszence brakowałoby do tego wieku kilku tygodni. Udało mu się zmienić ten zapis za pomocą przekornego argumentu: „Co, Łukaszenki się boicie?”. W kampanii wyborczej polityk kontynuował temat korupcji. Zapowiadał, że natychmiast po wygraniu wyborów wsadzi do więzień 70 ważnych urzędników, a innych wyśle samolotem w Himalaje. Kiebicz miał powody do niepokoju. Dlatego musiał rozpocząć kontratak. Rozpoczął go tak, jak przystało na półautorytarne kraje z silnymi mediami państwowymi. Telewizja dzień w dzień publikowała „kompromaty” na Łukaszenkę, jak określa się na Wschodzie metody czarnego PR.
Najbardziej kuriozalne było świadectwo pewnej stewardesy, której podczas powrotu poselskiej delegacji z Pekinu miały zginąć rzeczy osobiste, w tym suszarka, wibrator i paczka cukierków. Odpowiednie służby przeszukały bagaż znajdującego się na pokładzie Łukaszenki i – o dziwo! – zguba się odnalazła. Naród odczytywał takie komunikaty na przekór zamiarom władzy. Oto Łukaszenka, obrońca ludu, jest teraz niszczony przez skorumpowanych polityków.
Przyszły prezydent doskonale wykorzystywał podobne nastroje. „Po co mi suszarka, skoro jestem łysy!” – cytują Łukaszenkę autorzy „Słuczajnego priezidienta” (Przypadkowy prezydent) Pawał Szaramiet i Światłana Kalinkina. Dowcipnie rozbrajał też przechwałki Kiebicza, że rząd zagwarantował Białorusi tani rosyjski gaz. – Trzeba było zimą wybory robić, a nie latem ludzi zimnem straszyć – komentował.
Nocuń i Brzeziecki cytują wspomnienia Alaksandra Fiaduty, jednego z członków sztabu Łukaszenki: „On stał w centrum sceny, wygłaszając swoją ulubioną »epopeję« – o tym jak walczył z hydrą korupcji. Trwało to około dwóch godzin, a jeszcze dwie godziny Łukaszenka odpowiadał na pytania... Potem zdjął marynarkę, koszula na plecach była zupełnie mokra... Usiadł. Blada, zmęczona twarz nie miała żadnego wyrazu... A ludzie rzucili się z trybun. Wydawało się, że zebrani nie wychodzili z rzędów, tylko na wprost, przez krzesła ruszyli na scenę ławą. I ława ta zdecydowanie podchodziła do swojego bohatera. Wyciągnęła ręce w kierunku mówcy. Ludzie wyciągali jakieś papierki, banknoty, książki – żeby tylko się na nich podpisał. Pchali się do niego nie jak do idola, ale świętego”.
Na korzyść Łukaszenki grał też jego wiek. 39-latek wzywał Kiebicza, by ustąpił miejsca młodszym i przestał im pętać się pod nogami. Nowemu pokoleniu białoruskich polityków, na którego czele stał oczywiście on sam, ale za nim szła cała ekipa równolatków, nazywana zresztą młodymi wilkami. Ludzie ambitni, cyniczni, liczący, że po zwycięstwie Łukaszenki zdołają go sobie podporządkować i podzielić władzę między siebie. 30-letni Fiaduta, 33-letni Anatol Labiedźka, 34-letni Dźmitry Bułachau, 35-letni Wiktar Hanczar, 36-letni Wiktar Szejman, 39-letni Leanid Sinicyn i 44-letni Hienadź Karpienka. Po sukcesie wszyscy poza Szejmanem zostaną za te ambicje wyeliminowani albo sami odejdą, zniesmaczeni łamaniem zasad demokracji. Hanczar zaginął, najpewniej zamordowany przez szwadrony śmierci, Karpienka dostał wylewu w dziwnych okolicznościach.
Na razie jednak trwa kampania wyborcza. Jej największą sensacją była rzekoma próba zamachu na Łukaszenkę. Sensacją, która ostatecznie wywindowała jego popularność. Oto przyszły szef państwa jechał służbowym mercedesem z jednego spotkania na drugie. Nieopodal wioski Łoźna na Witebszczyźnie samochód miał zostać ostrzelany z broni maszynowej. Jedna z kul minęła głowę Łukaszenki o kilka centymetrów, zaś Szejman zasłonił szefa własnym ciałem. Tak brzmi przynajmniej dzisiejsza wersja oficjalna. KGB stwierdził wówczas, że zamach został zainscenizowany, a kulę wystrzelono w auto z odległości kilku centymetrów, w dodatku na postoju. Tę wersję popiera dzisiejsza opozycja. Jej zdaniem Szejman był pomysłodawcą całej intrygi.
Jaka jest prawda? Bezpiekę kontrolował wówczas rząd Kiebicza, a zatem jej funkcjonariusze mieli interes, by zatuszować ewentualny zamach na jego kontrkandydata. Co więcej, kariera Szejmana, który jako jedyny w ciągu dwudziestu lat ostał się w gronie najbliższych współpracowników prezydenta, wskazuje, że prezydent może mieć wobec niego dług wdzięczności. Z drugiej strony próba zamachu między pierwszą a drugą turą była dla niego wymarzoną odskocznią do prezydentury. Także dlatego kilka dni po pierwszej turze kandydat dał się poturbować przez milicję, gdy próbował wejść do dawnego biura w siedzibie rządu. Funkcjonariusze nie chcieli go przepuścić, ponieważ komisja ds. korupcji już nie istniała, więc Łukaszenka stracił prawo do przepustki.
„Łoźnieński »zamach« i napad milicjantów na Łukaszenkę w Domu Rządu jednoznacznie świadczą o tym, że w projekcie »Prezydent Łukaszenka« brali udział przedstawiciele kierownictwa KGB, MSW i prokuratury generalnej” – pisał politolog Andrej Lachowicz. I podawał przesłanki: akcją pod siedzibą rządu nie kierował zwykły milicjant, ale Czasłau Caluk, oficer w stopniu pułkownika, a decydujący rozkaz miał wydać szef MSW gen. Uładzimier Dańko. Łukaszenka żadnemu z nich po wyborach nie złamał kariery. Caluk kieruje dziś ochroną gmachów WNP, Dańko doczekał emerytury jako rektor Akademii MSW. Gdyby kazali bić Łukaszenkę bez jego woli, nie mieliby tyle szczęścia.
Władze zareagowały z jednej strony podważaniem prawdziwości oskarżeń, a z drugiej strony... własnymi zamachami. Państwowe media ogłosiły bowiem, że w domu bliskiego współpracownika Kiebicza, Hienadzia Daniłaua, wybuchł granat. Rzekomi zamachowcy grozili również podłożeniem bomb w telewizji. Ludzie jednak nie kupili tych opowieści. Tylko zamach wymierzony w Robin Hooda mógł być prawdziwy, bo wpisywał się w formę tego gatunku literackiego. Na szeryfa z Nottingham – pozostańmy przy tej alegorii – nikt polować nie mógł, a nawet gdyby – mało kto by go żałował.
Styl prowadzenia obu kampanii dopełnił sprawy. Kampanię Łukaszenki przeprowadzono w tak bardzo amerykańskim stylu, na ile pozwalały warunki Białorusi A.D. 1994. Kiebicz w swoich wspomnieniach pt. „Iskuszenije włastju” (Pokusa władzy) nie bez racji zrzucił winę za porażkę na własne otoczenie. „Mój sztab przedwyborczy zamiast pracować imitował działanie, wysiadując spodnie w swoich gabinetach. Każde posiedzenie sztabu zaczynało się od wyrażenia pewności co do nieuniknionego zwycięstwa. Michaił Miaśnikowicz (szef sztabu Kiebicza, obecnie premier Białorusi – red.) zapewniał, że ma pod kontrolą władzę wykonawczą, która lepiej niż dowolni propagandyści nastroi obywateli do głosowania na mnie (...). Wtedy jeszcze nie podejrzewałem, że oni od dawna prowadzą separatystyczne negocjacje ze sztabem Alaksandra Łukaszenki...” – czytamy.
Marionetka na wolności
Efekt? 10 lipca na Łukaszenkę zagłosowało 80 proc. Białorusinów. Kiebicz otrzymał o 175 tys. głosów mniej niż w pierwszej turze wyborów. Mistrz demagogii, który jako ulubionych polityków wymieniał jednym tchem Feliksa Dzierżyńskiego i Franklina Roosevelta, triumfował, zostając drugim najmłodszym prezydentem w dziejach powojennej Europy. Tylko prezydent Jugosławii Zoran Lilić (rządził w latach 1993–1997) był młodszy, i to o niecały miesiąc. Natychmiast po porażce Kiebicz – mimo protestów elekta – złożył urząd premiera. Za kraty wbrew obawom nie trafił, a wicepremierzy Miaśnikowicz i Siarhiej Linh – najwyraźniej wskutek negocjacji, które opisuje Kiebicz – zachowali stanowiska. Samemu Kiebiczowi prezydent po dwóch latach dał mandat deputowanego.
Szybko okazało się, że wbrew nadziejom młodych wilków Łukaszenka nie zamierza być marionetką. Po kolei podporządkował sobie media, rząd, sądy, a w 1996 r. po wątpliwym referendum rozpędził parlament, zastępując go fasadową instytucją obsadzaną przez swoich. Od 1994 r. Łukaszenka przeprowadził trzy referenda, trzykrotnie organizował wybory prezydenckie i pięciokrotnie parlamentarne. Zmieniały się jego polityka gospodarcza, podejście do reform, stosunki z Rosją i Zachodem, treść państwowej ideologii i poziom represji. Młode wilki z jego otoczenia najpierw zostały zastąpione przez przedstawicieli struktur siłowych, których z kolei wygryźli ludzie lojalni wobec najstarszego syna prezydenta Wiktara. Nie zmieniło się tylko jedno: Białoruś wciąż nie zna innego prezydenta poza tym dobrze zbudowanym mężczyzną z fryzurą na pożyczkę.