Z byłym minister gospodarki w rządzie Fideszu Attilą Chikanem o błędach rządzącej Węgrami ekipy rozmawia Dariusz Kałan.

Kilka miesięcy temu w wywiadzie dla CNN minister gospodarki, György Matolcsy, ogłosił, że kryzys na Węgrzech już się skończył. Odetchnął Pan z ulgą?

Nie. Kryzys ciągle trwa, a jedną z tego przyczyn jest niestety polityka gospodarcza Orbána. Oceniam ją krytycznie, chociaż wiem, że rząd nie ponosi całej winy, bo trudności pojawiły się zanim Fidesz przejął władzę w kraju.

Po pierwsze, węgierska gospodarka była w kryzysie na długo przed upadkiem banku Lehman Brothers w USA. Stagnacja utrzymuje się de facto od połowy 2006 r., wtedy również zaczął dynamicznie rosnąć dług publiczny. Kryzys globalny tylko przyspieszył zapaść w naszym kraju. Poprzednikowi Orbána, Gordonowi Bajnaiowi, udało się ustabilizować sytuację, ale na chwilę, bo rządził tylko przez trzynaście miesięcy.

Po drugie, na Węgrzech wciąż zakorzenionych jest wiele negatywnych tradycji, które trudno zmienić w czasie jednej kadencji parlamentu. Z czasów komunistycznych przetrwała beztroska polityka konsumpcyjna prowadzona kosztem zwiększania długu publicznego czy drogi i nieefektywny państwowy system ochrony zdrowia. Od dawna borykamy się również z korupcją.

Do tego dodajmy nierozsądną i przesadnie zideologizowaną politykę Orbána. W rezultacie węgierska gospodarka od ponad sześciu lat nie wypracowała wzrostu, a szanse na jego pojawienie się w najbliższej przyszłości też są raczej nikłe.

Ale Orbán próbował zainicjować działania prowzrostowe już w 2010 r.

Problem polityki gospodarczej rządu polega na tym, że poszczególne elementy są często prawidłowe, natomiast w połączeniu i na tle kontekstu międzynarodowego okazują się nieskuteczne.

To prawda, Orbán już na początku kadencji zaczął wprowadzać politykę pobudzania wzrostu za pomocą wydatków rządowych zgodnie z wytycznymi klasycznej ekonomii. Jednak w tym samym czasie wybuchł kryzys grecki i dla krajów Unii Europejskiej najważniejsze stało się utrzymanie deficytów budżetowych na niskim poziomie. Polityka prowzrostowa, która zakładała podwyższenie deficytu aż do 7 procent PKB, okazała się w tamtym czasie niewykonalna.

Mimo to, rząd zamiast skoncentrować się na neutralizowaniu skutków załamania globalnego i rozwiązywaniu strukturalnych problemów węgierskiej gospodarki uznał, że nie zmieni swojej strategii i zaczął ją wprowadzał w życie tylnymi drzwiami. Stąd likwidacja prywatnego sektora emerytalnego oraz nałożenie podatków antykryzysowych na banki i telekomy. Owszem, te działania okazały się skuteczne w perspektywie krótkoterminowej, bo uzyskano dodatkowe środki budżetowe, ale wcale nie przyczyniły się do pobudzenia wzrostu. Dlaczego? Bo rynki uznały, że swoimi nieortodoksyjnymi metodami rząd nadwyrężył wiarygodność kraju i ograniczyły akcje kredytowe dla węgierskich firm.

Dlatego uważam, że kierunek polityki gospodarczej rządu od początku jest zły. Orbán zaraz po wygraniu wyborów powinien uczciwie powiedzieć społeczeństwu: to ci szaleni socjaliści wydali wasze pieniądze i obiecuję wam, że niedługo wyjdziemy na prostą. Ale jeszcze przez jakiś czas musimy oszczędzać.

Tymczasem na początku kadencji minister Matolcsy mówił: „Nasi obywatele nie wytrzymaliby dalszych oszczędności. Nie mogą ciągle zaciskać pasa”.

Rząd długo w to wierzył i chyba rzeczywiście nie chciał nakładać żadnych danin na społeczeństwo. Albo z naiwności albo z lekkomyślności, bo przecież ostatecznie rezultaty ich działań pokrywają zwykli Węgrzy, którzy obciążani są nowymi podatkami, a na początku 2011 r. utracili pieniądze zebrane w funduszach emerytalnych. Mam wrażenie, że rząd odchodzi coraz dalej od swoich pierwotnych zapowiedzi.

Poważnym błędem było także zerwanie rozmów z Międzynarodowym Funduszem Walutowym i UE latem 2010 r.

Dlaczego? Zwolennicy rządu przekonują, że porozumienie z MFW i UE nie przyczyniłoby się do pobudzenia wzrostu, bo te organizacje zainteresowane są głównie ograniczaniem wydatków.

To fałszywa argumentacja. Proszę pamiętać, że w ekonomii chodzi nie tylko o to, aby w tabelach zgadzały się wszystkie wyliczenia. Coraz więcej zależy od czynnika psychologicznego, czyli wiarygodności.

Węgry dokonują obecnie głębokich i bolesnych cięć budżetowych, jakich oczekiwałby od nich MFW, jednak nie przekłada się to na wzrost zaufania na arenie międzynarodowej i rynkach finansowych. Do tego potrzebna jest umowa z MFW, który nie tylko zapewnia nowe kredyty, ale także wystawia certyfikat wiarygodności i mówi inwestorom: tutaj warto prowadzić biznes. Bez takiego porozumienia władzom w Budapeszcie będzie trudno zbudować wzrost gospodarczy. Bez względu na to ile zaoszczędzą i jak niski poziom deficytu budżetowego osiągną – dla rynków i tak będą zbyt nieprzewidywalni.

Uważam, że gdyby do kraju napłynęło nowe finansowanie, to w przeciągu kilku lat można by wypracować 2,5-3–procentowy wzrost.

W jaki sposób?

Jak Pan wie, węgierska gospodarka znana jest z tzw. podwójnej struktury. Z jednej strony mamy duże firmy o kapitale międzynarodowym, które produkują ok. 80 procent naszego eksportu. Ich bieżąca polityka zależy jednak od kondycji globalnej, a nie działań władz centralnych. Dlatego, chociaż rząd Orbána nałożył na nie wysokie podatki kryzysowe, żadna z nich nie opuściła kraju. Budapeszt zresztą traktuje je indywidualnie, z kilkoma podpisał porozumienie o współpracy.

Jednak to nie one są największym zmartwieniem, bo ich działalność jest zbyt uzależniona od czynników, na które rząd nie ma wpływu. Z drugiej strony naszą gospodarkę buduje mała i średnia rodzima przedsiębiorczość.

Oczko w głowie premiera Orbána, który z jej powodu zliberalizował rynek pracy i obniżył podatki dochodowe.

To prawda, rząd zliberalizował rynek pracy, co zresztą uważam za jego największe osiągnięcie. Zmiany podatkowe udały mu się połowicznie. Ale obawiam się, że to wszystko i tak za mało.

Problem małych i średnich firm polega na tym, że ze względu na złą reputację kraju mają utrudniony dostęp do preferencyjnych pożyczek na nową działalność. Na Węgrzech wszystkie banki oprócz OTP dysponują kapitałem zagranicznym, dlatego trudno się spodziewać, że będą podchodziły entuzjastycznie do kolejnych wniosków kredytowych, szczególnie po obciążeniu ich podatkiem bankowym. Z kolei zyski z działalności bieżącej firmy wykorzystują do spłacania długów, które w węgierskim sektorze prywatnym są wyższe niż w Grecji. Tak więc, wiele z nich w ogóle nie myśli o dalszych inwestycjach, ale o tym, w jaki sposób przetrwać do kolejnego miesiąca.

Podobnie jak Orbán, wierzę w naszą małą i średnią przedsiębiorczość, jednak uważam, że rząd nie robi wszystkiego, aby ją wspierać. Węgierskie firmy najpilniej potrzebują nowych bodźców finansowych, co umożliwiłoby im porozumienie kraju z MFW. To znamienne, że kiedy w listopadzie 2011 r. rząd ogłosił, że chciałby ponownie rozpocząć negocjacje, rynki zareagowały pozytywnie. Jednak od tego czasu minął rok, a rozmowy utknęły w martwym punkcie.

Czy rząd jest w ogóle zainteresowany ich zakończeniem?

Nie wiem. I obawiam się, że dziś nikt tego nie wie. Mogę się domyślać, że rząd będzie przedłużał negocjacje tak długo, jak to tylko możliwe. Kto wie, może światowa koniunktura wkrótce się poprawi i umowa z MFW nie będzie konieczna. Według mnie to zbyt optymistyczne założenie, ale niektórzy ministrowie właśnie na to liczą.

Wiosną 2014 r. odbędą się u nas wybory parlamentarne. Wydaje mi się, że Fidesz będzie dążył do budowania swojej kampanii na przesłaniu: nie daliśmy się MFW i UE, obroniliśmy suwerenność gospodarczą i polityczną kraju. A po wyborach, które – szczególnie po ostatnich zmianach w prawie wyborczym – najpewniej i tak wygra partia Orbána, będzie można rozpocząć nowy rozdział w negocjacjach i być może wtedy uda się je szybko zakończyć.

Znam Orbána oraz wielu członków obecnego gabinetu i wiem, że byliby do tego zdolni, bo ich prywatne poglądy wcale nie są tak antyeuropejskie, jakby się mogło wydawać.

Orbán w Budapeszcie mówi ostro o kolonizowaniu kraju przez UE. Ale później jedzie do Brukseli, gdzie podpisuje pakt fiskalny, przyjmuje bez zastrzeżeń uwagi Komisji Europejskiej do ustawy medialnej i jakby nigdy nic wymienia uściski z Barroso i Merkel.

Orbán to bardzo utalentowany i ambitny polityk. Poznaliśmy się w latach 80., później byłem ministrem w jego pierwszym rządzie. Dziś także często rozmawiamy i on dobrze wie o moich zastrzeżeniach dotyczących działań jego obecnego gabinetu. Nie jest ekonomistą, ale myślę, że rozumie mechanizmy rządzące gospodarką znacznie lepiej niż wielu jego poprzedników. Tym bardziej dziwię się, że w jego polityce gospodarczej jest tak dużo polityki i tak mało ekonomii.

Orbán ma imponujący dar wyczuwania społecznych nastrojów. Wie, że jego wojownicze przemówienia podobają się przedstawicielom klasy średniej, która jest głównym zapleczem Fideszu. Dlatego, chociaż gospodarka nie jest w dobrym stanie, partia Orbána wciąż cieszy się dużym zaufaniem na Węgrzech.

Jeśli zagadnie Pan taksówkarza w Budapeszcie o sytuację gospodarczą kraju – powie, że nie jest z niej zadowolony. Ale jeśli zapyta się go o retorykę antyeuropejską Orbána, to usłyszy się, że rząd jest świetny, bo walczy o suwerenność i nie daje sobie narzucać obcej woli. Taksówkarz jest oczywiście figurą symboliczną, bo tak samo myśli wielu profesorów czy dziennikarzy sympatyzujących z Fideszem. Żaden z nich nie jest w stanie dostrzec zależności między jednym a drugim.

A może Orbán ma rację, kiedy mówi, że Bruksela gra z Węgrami nie fair? Zamrożenie środków z polityki spójności pokazało, że UE używa podwójnych standardów wobec różnych krajów.

Oczywiście, że Orbán ma rację! Ale to właśnie kwestia zaufania. Jeśli potrafisz zbudować z kimś dobre relacje, to zwykle jego decyzje są dla ciebie korzystniejsze. Jeśli permanentnie kogoś krytykujesz i nie umiesz się z nim dogadać – nie dziw się, że nie jesteś lubiany i nic nie możesz osiągnąć.

W wielu europejskich państwach nastroje społeczne stopniowo się radykalizują i coraz częściej na sztandarach pojawiają się hasła antyeuropejskie. Jednak nie znam drugiego kraju, którego władze używałyby tak ostrych słów przeciwko MFW i UE. Bruksela była już porównywana do Moskwy z czasów ZSRR i oskarżana o kolonizowanie kraju. Niedawno – pomimo trudnej sytuacji gospodarczej – rząd wydał kilka milionów forintów na wielką kampanię reklamową, krytykującą działania MFW. To pewnie wzmocni jego popularność w kraju, jednak nie pomoże ustabilizować gospodarki.

Rząd aktywnie szuka za to wsparcia na Wschodzie, nie tylko w Chinach, ale także w Azerbejdżanie, Arabii Saudyjskiej czy Rosji. To jednak odważna i innowacyjna polityka.
Zgadzam się. Ale to nie jest nowy kierunek aktywności zagranicznej Węgier. Jako minister gospodarki byłem z oficjalną wizytą w Pekinie i Moskwie, później kontakty z Chinami budowały rządy lewicowe. Mimo wszystko nie sądzę, aby otwarcie na Wschód radykalnie przyczyniło się do ożywienia węgierskiej gospodarki, bo wola inwestycyjna państw z tej części świata jest na razie ograniczona.

Jednak największą porażką byłoby przeciwstawianie kierunku wschodniego – zachodniemu. Nie jest przecież tak, że jeśli reputacja Węgier wśród partnerów zachodnich jest nadwyrężona, to kraje azjatyckie odczytują to jako sygnał do współpracy z nami. Jest odwrotnie. Nasze problemy z wiarygodnością są komentowane tak samo po obu stronach globu.

Jaki będzie finał gospodarczych eksperymentów Orbána? Z jednej strony słyszymy, że kryzys już się skończył. Z drugiej zaś niektórzy przekonują, że Węgry są jak linie lotnicze Malév i za chwilę zbankrutują.

Węgrom grozi coś znacznie poważniejszego niż bankructwo, które przynajmniej pozwoliłoby odrzucić cały negatywny bagaż minionych lat i zacząć wszystko od nowa. Największym niebezpieczeństwem dla gospodarki jest trwanie w obecnym kształcie. Od dawna brakuje nam impulsów inwestycyjnych, perspektywy wzrostu są niewielkie, kraj nie ma dobrej marki za granicą. Wystarczy spojrzeć na międzynarodowe wskaźniki konkurencyjności. W 2001 r. Węgry były w pierwszej dwudziestce na liście World Economic Forum. Dziś zajmujemy miejsce sześćdziesiąte, a z państw naszego regionu wyprzedzamy tylko Bułgarię i Rumunię. Za dziesięć lat nasza pozycja może być jeszcze gorsza.

Jak to się przełoży na naszą codzienność? Autobusy będą jeździć po ulicach, ale nie będą wymieniane na nowsze modele. Praca na dwu etatach nie będzie rozwiązaniem tymczasowym, lecz stanie się podstawowym sposobem przeżycia. Kredyty nadal będą przyznawane, ale coraz trudniej będzie je spłacać. Taki stan może trwać przez dekady. Z punktu widzenia historii ekonomii to krótki okres, ale dla jednostek to całe życie.

I tego właśnie obawiam się najbardziej – kolejnego zmarnowanego pokolenia.

Attila Chikán (ur. 1944) – ekonomista i działacz polityczny. W latach 1998-1999 był ministrem gospodarki w pierwszym rządzie Viktora Orbána, później zaś rektorem Uniwersytetu Macieja Korwina w Budapeszcie (2000-2003), gdzie pracuje do dziś. Założyciel i dyrektor Instytutu Studiów Zaawansowanych im. László Rajka, który w latach 80. był ośrodkiem opozycji antykomunistycznej, a po 1989 r. stał się kuźnią elit węgierskiego życia publicznego.
Dariusz Kałan – analityk ds. Europy Środkowej w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych i dziennikarz. Jego rozmowy z węgierskimi politykami i intelektualistami były publikowane m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Polsce The Times”, „Przeglądzie Politycznym” i „Arcanach”.