Podobno Partom już w III wieku p.n.e. wpadło do głowy, że nie wszystkie decyzje w państwie należy podejmować jednoosobowo. Możni spotykali się więc i naradzali, by ustalić słuszne rozstrzygnięcie.
Małpujemy ich od wieków, wydajemy setki milionów – znacznie więcej, niż wydał premier Morawiecki na nieodbyte wybory prezydenckie – by wybierać ludzi, którzy w naszym imieniu będą się naradzać. Efekt jest mało satysfakcjonujący.
Ustawa przyjęta przez Sejm w ciągu dwóch dni – 16–17 września – formalnie pojawiła się w parlamencie blisko rok temu, w grudniu 2019 r. Projekt przewidywał w zasadzie dwie zmiany: szerszą ochronę dla „zwierząt wykorzystywanych do celów specjalnych”, a więc np. policyjnych psów, oraz zakaz wykorzystywania zwierząt w cyrkach. I uwaga: dla tej drugiej kwestii przewidziano w projekcie blisko dwuletnie vacatio legis. Co mogło pójść nie tak? Jak to u nas – wszystko.
Przez rok posłowie nie dotknęli tamtego projektu, by przed tygodniem w ciągu 48 h wywrócić go do góry nogami, z dwóch artykułów zrobić 17 i uderzyć w kilka dodatkowych branż. Czy zapytali o zdanie rzecznika przedsiębiorców? Organizacje biznesu? Sięgnęli po dane, zaproponowali uczciwe i realne rekompensaty? Nic nam o tym nie wiadomo. Tę pracę wykonuje teraz opozycyjny Senat. Przypuszczam, że więcej niż połowa senatorów – tak jak i ja – sercem jest po stronie antyfuterkowych rozwiązań. Ale nie o ich serca chodzi. Chodzi o prawo uchwalone bez ładu, składu, bez konsultacji i bez dyskusji, które bije z zaskoczenia w bardzo konkretnych ludzi. Ich sposób zarabiania pieniędzy może mnie brzydzić, ale pozostaje legalny, nie zasługuje więc na karę.
Senat skorzystał z okazji, by pokazać, jak to się robi. Sejm wykazał, że jest absolutnie do niczego. Marszałek dowiodła, że nie wie, o co chodzi z demokracją. A Jarosław Kaczyński jak zwykle zadziałał bez żadnego trybu, czyli jak mu serce dyktuje.