Krytycy byłego szefa MSZ Jacka Czaputowicza przekonują, że pierwszą decyzją, którą podjął, wprowadzając się do gabinetu po Witoldzie Waszczykowskim w al. Szucha, było przywrócenie prenumeraty „Gazety Wyborczej”. W tym sensie nowy szef polskiej dyplomacji okazał się twardzielem. Jak sam zresztą mówi w pierwszym zdaniu pożegnalnego wywiadu, którego udzielił „Rzeczpospolitej”: „trudno mu się zgodzić” z tezą, że pozostawał ministrem – jak to się mówi – malowanym.
Ten paradoksalny początek jest najmniej kuriozalnym wątkiem rozmowy. Nie było jeszcze sytuacji, w której ktoś tak otwartym tekstem i z taką szczerością opowiadał o słabościach swojego urzędu i o swoich własnych oraz ustawiał się w roli ni to ofiary, ni to tajemniczego – działającego pod przykryciem – reformatora z gatunku Wallenrodów. Albo co najmniej zatroskanego o dobro polskiej polityki zagranicznej profesora, który poległ na bezwładnościach trudnej do opanowania organizacji, gdzie trwa wieczna wojna o temperówki, ołówki, gumki i długopisy.
Doceniając tę bezbrzeżną szczerość, nie sposób nie zauważyć w tym wszystkim bardzo słabego człowieka, który nie wiedzieć czemu, przez ponad dwa lata trwał na jednym z kluczowych dla państwa polskiego stanowisk.
Dziennik Gazeta Prawna
Trwał otoczony wrogim środowiskiem. Mając koło siebie Szarego Kardynała lub Szarego Papieża przez „rz”, czyli wpływowego dyrektora generalnego Andrzeja Papierza, który zza jego pleców rządził resortem. Trwał otoczony służbami wywiadowczymi, które prowadziły w gmachu przy Szucha nieczytelną dla ministra politykę kadrową – a im bardziej wyczuwały jego słabość, tym bardziej z niczego się nie tłumaczyły. Trwał otoczony młodymi i wyszczekanymi wiceministrami, z których każdy miał swoją – niekonsultowaną z szefem – agendę. Trwał z wyjętą poza MSZ polityką europejską i wobec USA. I w końcu ze śmiejącym się z boku, silniejszym od niego, znacznie bardziej cynicznym, cwańszym i uzdolnionym swoim odpowiednikiem w Pałacu Prezydenckim – czyli właściwym ministrem spraw zagranicznych – Krzysztofem Szczerskim.
Tworząc w spontaniczny sposób takie ustawienie, PiS udowodnił tezę, że resortem można z powodzeniem rządzić bez ministra. Zresztą sam Czaputowicz specjalnie nie aspirował do rządzenia. Rozkoszował się gmachem i udzielaniem wywiadów, w których na co trudniejsze pytania odpowiadał, odczytując formuły z kartki. Możliwe, że przez to nie miał tak złej prasy jak Witold Waszczykowski. Nie zdarzyły mu się żadne wpadki, ale też nie miał nawet procenta siły, pewności siebie i szaleństwa poprzednika.
Pożegnalny wywiad Jacka Czaputowicza pokazuje również to, w jak wielkim micie na temat polskiej polityki zagranicznej żyje profesor. Jak bardzo odległy jest od tego, co można nazwać racjonalnością substancjalną. Gdy mówi o konieczności prac nad postawieniem w Berlinie pomnika upamiętniającego zbrodnie na obywatelach Polski w czasie II wojny, to nie dostrzega, jak bardzo w tym zakresie został przez Niemcy ograny. Jest właśnie dokładnie tak, jak mówi szefowa Instytutu Pileckiego w Berlinie Hanna Radziejowska: dziś – po latach iluzji pojednania – w niemieckiej pamięci nie ma miejsca dla polskich ofiar. Przy berlińskim pl. Aksańskim jest za to miejsce dla Exilmuseum. Czyli dla ludzi skrzywdzonych, wypędzonych, zatopionych w niesprecyzowanym pojęciu ponowoczesnego humanizmu, a nie dla konkretnych Kowalskich z Polski.
Może dlatego były minister nie rozumie również, dlaczego Nowogrodzka miała wątpliwości wobec kandydata na ambasadora RFN w Polsce. Nie chodzi o to, że baron Arndt Freytag von Loringhoven był zastępcą szefa wywiadu zagranicznego BND. Żaden z niego szpieg. Jak każdy na tym stanowisku był cywilnym urzędnikiem z mniejszym lub większym dostępem do tajemnic. Nie chodzi też o to, że jego ojciec był adiutantem Adolfa Hitlera ds. Wehrmachtu i towarzyszył mu niemal do ostatniej chwili. Dzieci nie odpowiadają za błędy rodziców. Dobry obyczaj nakazuje jednak, aby specjaliści tacy jak von Loringhoven robili kariery w dyskretnych instytucjach takich jak BND albo wyjeżdżali na placówki do państw, które miały bardziej złożony i empatyczny stosunek do III Rzeszy. Na przykład do Austrii, na Węgry, do Rumunii, Włoch czy Japonii.
W przypadku stosunków ze Wschodem rządzi ta sama iluzja. Profesor Czaputowicz przekonuje o planach zorganizowania wspólnej – z odpowiednikami z państw bałtyckich – wizyty w kontrolowanej przez Ukrainę części Donbasu. Argumentuje, jak bardzo ważna jest inicjatywa Trójkąta Lubelskiego, który skupia szefów MSZ Polski, Litwy i Ukrainy. I jak bardzo pozamiatał bałagan po Waszczykowskim na Wschodzie. Tylko pytanie, co z tego? Czy to w jakikolwiek sposób zmienia treść relacji z Kijowem, czy też umacnia polską pozycję (jeśli o jakiejkolwiek pozycji można mówić) w rozmowach o konflikcie na Donbasie czy w kwestii Białorusi? Czaputowicz po prostu utrwala mit o strategicznym charakterze stosunków z naszymi sąsiadami na Wschodzie. Mit, którym Polska karmi się od trzech dekad i z którego kompletnie nic nie wynika.
W pożegnalnym wywiadzie pada w końcu zdanie kluczowe. Które stawia kropkę nad „i” w definicji rządów Jacka Czaputowicza w MSZ. Przekonuje on, że zostawił następcy obsadę stanowiska podsekretarza stanu ds. wschodnich, polityki bezpieczeństwa i relacji z USA. I że powinien je zająć „zawodowy dyplomata, gdyż bez wzmocnienia kierownictwa resortu o kompetencje ściśle dyplomatyczne trudno będzie prowadzić politykę zagraniczną”. W rzeczy samej. Przez te ponad dwa lata tych kompetencji w MSZ brakowało. Bo – jak zasygnalizowałem wcześniej – ambitni wiceministrowie mają swoje agendy, a cele niedyplomatyczne mają służby wywiadowcze, które nigdy w resorcie nie były tak silne jak dziś. Doskonale pokazuje to przykład Iranu, wobec którego jest oficjalna polityka Ministerstwa Spraw Zagranicznych (lawirowanie w kwestii umowy o programie nuklearnym Teheranu i próba utrzymania w tej kwestii spójności z Unią Europejską) i nieoficjalna służb wywiadowczych realizowana podczas spotkań w Wiedniu czy Genewie z odpowiednikami z USA i Izraela, bez oglądania się na to, jakie zdanie i stanowisko w tej kwestii mają w al. Szucha.
Następcą Jacka Czaputowicza w MSZ będzie Zbigniew Rau. Profesor, prawnik i nauczyciel akademicki, kierownik Katedry Doktryn Polityczno-Prawnych. Z pewnością będzie to wzmocnienie resortu o „kompetencje ściśle dyplomatyczne”. A tak zupełnie poważnie – ta nominacja będzie po prostu kontynuacją eksperymentu. Może szef resortu pozbędzie się szarego Kardynała-Papieża przez „rz”, który od dawna rządzi de facto ministerstwem. Może wymieni kilku ambasadorów. Na pewno nie ogra jednak służb specjalnych. I nie będzie miał wpływu na pomysły Krzysztofa Szczerskiego i Pałacu Prezydenckiego w polityce wobec USA czy, szerzej, w polityce bezpieczeństwa. Profesora zastąpił inny profesor. Czyli – jak mówią w służbach wywiadowczych – sweter. Będzie zatem miękko, ciepło, miło i przyjemnie. Tak jak w MSZ być nie powinno.
W zasadzie już dziś można ogłosić, że resort powoli zmienia się w jakąś formę instytutu badawczego albo użyteczną – choć w sumie nie aż tak bardzo niezbędną – przybudówkę Agencji Wywiadu i Służby Wywiadu Wojskowego. Ze szkodą dla polskiej dyplomacji.