Do tej pory wizyty w USA nie budziły większych kontrowersji. Każdy wyjazd do Waszyngtonu był mniejszym lub większym sukcesem dyplomatycznym. Nawet jeśli polityk nieprecyzyjnie komentował przygotowywanie bigosu, mógł liczyć na korzyści.
Dzisiejsze spotkanie prezydentów Andrzeja Dudy i Donalda Trumpa jest zupełnie inne. Jednoznacznie wpisano je w kalendarz wyborczy, co rodzi zarzut o ingerencję w polską politykę. W tle jest książka byłego doradcy ds. bezpieczeństwa USA Johna Boltona, który podczas sprawowania urzędu odgrywał ważną rolę w kreowaniu polityki wobec naszego regionu. Trump nie jawi się w niej jako osoba wiarygodna. Do tego nie jest jasne, czy po wyborach jesienią utrzyma stanowisko (przewaga demokraty Joe Bidena sięga kilkunastu punktów procentowych), a tym samym na ile wypracowane dziś porozumienie będzie podlegało rewizji.
Do ostatniej chwili wiele uzgodnień Polska–USA było dyskutowanych. Nie było jasne, co zostanie z pakietu wojskowego opisywanego przez nas w dziennik.pl w poniedziałek i w DGP we wtorek. Organizowana ekspresowo wizyta, jeśli nie jest we mgle, to na pewno kładzie się na niej jej ostry cień.
Na pewno jej sukcesem będzie ogłoszenie zwiększenia obecności amerykańskiej o 2 tys. żołnierzy. W sumie nad Wisłą będzie ich około 6,5 tys. To dużo. Warto jednak zapytać o to, skąd dokładnie przyjadą ci żołnierze. Już dziś wiadomo, że 9,5 tys. opuści Niemcy. Co dla Polski nie jest dobrą wiadomością i co przyznają nawet prezydenccy ministrowie. Zdając sobie sprawę z tego, że nasz zachodni sąsiad jest kluczowym ogniwem w organizowaniu obrony i odsieczy na wypadek ataku ze Wschodu.
Nie chodzi o to, by teraz załamywać ręce nad Berlinem, który został potraktowany „z buta”. Niemcy się o to wręcz prosili, przez lata nie wydając odpowiednich sum na wojsko i kręcąc w tej sprawie. Berlin nie ubolewał nad Polską, gdy w kwietniu 2008 r. blokował – forsowany przez Warszawę i Waszyngton – Plan Działania na rzecz Członkostwa w Sojuszu (MAP) dla Ukrainy i Gruzji. Jego przyznanie mogło przejść do historii jako najważniejsza decyzja w NATO od dekad. Oczywiście ani Kijów, ani Tbilisi szybko nie przystąpiłyby do organizacji z powodu niskiej jakości swoich państw. Niemniej jednak nie rozpoczęłoby się również fatalne dla regionu pikowanie zakończone aneksją Krymu wiosną 2014 r. Przypomnijmy: Niemcy doprowadzili do tego, że bukareszteńską decyzję o MAP przesunięto z wiosny na grudzień 2008 r. W ten sposób Władimir Putin zyskał czas na przygotowanie inwazji na Gruzję (sierpień 2008 r.). Gdy Angela Merkel przekonywała, że uda się narzucić Kremlowi zachodnie reguły gry, żołnierze rosyjskiego WDW (wojsk powietrznodesantowych) ćwiczyli desant za Tunelem Rokijskim. Tamta operacja nie była wyrafinowana. Rosjanie prowadzili ofensywę nieudolnie. Jeszcze bardziej nieudolni byli oficerowie gruzińscy, którzy mieli w zwyczaju przekazywać niejawne informacje za pomocą telefonów komórkowych. Jednak to tamta dziwna wojna utwierdziła Polskę w przekonaniu, że europejscy partnerzy w NATO (Niemcy i Francja) są w stanie zaryzykować suwerennością swoich sojuszników. Atak na Gruzję nie dotyczył terytorium NATO, ale miał ścisły związek z bezpieczeństwem państw położonych na jego wschodniej flance. Batalie o bezpieczeństwo Polski prowadzi się bowiem nie nad Narwią czy Bugiem, ale pod Gori, Debalcewem, Sawur-Mohyłą czy na płytkich wodach Morza Azowskiego.
Najpierw w Bukareszcie dano Putinowi czas. Później Nicolas Sarkozy narzucił Gruzji plan pokojowy (może lepiej określić go mianem kapitulacji) zredagowany na Kremlu przez Władimira Putina i Siergieja Ławrowa. Efekt tamtych ustępstw jest taki, że dziś mamy republiki separatystyczne na Ukrainie i atomowy garnizon Krym. Pamiętając o tamtych wydarzeniach, nie warto ubolewać nad dyskomfortem władz w Berlinie z powodu Fort Trump. Drugorzędne jest też zastanawianie się nad tym, na ile Trump jest estetyczny czy wiarygodny. Koń, jaki jest, każdy widzi. Nie mamy wpływu na to, kto jest prezydentem USA.
Warto jednak liczyć. Liczyć wojsko. Szacować, jaki – po decyzjach, które dziś zapadną w USA – jest tak naprawdę bilans zmiany w Europie. Już dziś widać, że nie do końca oczywisty.