Rządzący w Belgradzie postępowcy zdobyli trzy czwarte mandatów, gdyż duża część opozycji zbojkotowała głosowanie.
DGP
– Długo jestem w polityce, ale czegoś takiego jeszcze nie doświadczyłem – powiedział w niedzielę wieczorem prezydent Serbii Aleksander Vučić po publikacji wstępnych wyników sondażowych. Lista Dla Naszych Dzieci zdobyła aż 62,6 proc. głosów i większość pozwalającą na zmianę konstytucji. Trzon listy stanowili politycy Serbskiej Partii Postępowej (SNS), na której czele stoi właśnie Vučić.
Spośród 21 ugrupowań, które brały udział w wyborach, próg przeszły jeszcze tylko dwa: koalicyjna wobec SNS Socjalistyczna Partia Serbii, na której czele stoi prorosyjski szef MSZ Ivica Dačić z 10-proc. poparciem, oraz Zwycięstwo dla Serbii, któremu przewodzi Aleksandar Šapić, były waterpolista, a obecnie burmistrz bogatej stołecznej dzielnicy Novi Beograd, z poparciem 4,2 proc. Poza tym do Zgromadzenia Narodowego weszły ugrupowania mniejszości narodowych, zwolnione z progu wyborczego.
Na SNS głosowały ponad 2 mln z 3,3 mln obywateli, którzy w niedzielę oddali głos. Frekwencja była jednak niska, bo do urn poszła połowa uprawnionych, gdy jeszcze w 2016 r. głosowało 57 proc. Spadek to efekt bojkotu ze strony niektórych partii opozycyjnych, które uznały, że w Serbii nie ma warunków do przeprowadzenia wolnych wyborów ze względu na kontrolę mediów przez obóz władzy i niedopuszczanie na antenę przeciwników politycznych.
Vučić przypieczętował w ten sposób swoją władzę absolutną, a przy okazji pozbył się opozycji z parlamentu. Spośród partii, które postanowiły wziąć udział w wyścigu, mandatów nie zdobyły ani środowiska proeuropejskie, ani nacjonaliści z Serbskiej Partii Radykalnej. Lider prozachodniego Sojuszu dla Serbii Dragan Đilas zwrócił uwagę, że np. w Belgradzie do urn poszedł ledwie co trzeci uprawniony. – Bojkot się udał. Obecna władza nie ma mandatu na sprawowanie rządów – powiedział Đilas.
Prezydent podkreślał zaś, że SNS odniosła sukces również w obwodach zagranicznych. Chwalił się wysoką frekwencją poza granicami Serbii, zwłaszcza w Republice Serbskiej w Bośni, kontrolowanej przez Milorada Dodika, na którego Belgrad ma znaczny wpływ. W Bośni i Hercegowinie głosowało 87 proc. uprawnionych do głosowania obywateli Serbii, z których 90 proc. poparło SNS. Frekwencja była rekordowa także w Kosowie, którego niepodległości Belgrad nie uznaje.
Wybory w Serbii to zaledwie przygrywka przed znacznie ważniejszymi wydarzeniami. Unia Europejska i Stany Zjednoczone naciskają na rozwiązanie konfliktu z Kosowem. W zeszłym tygodniu Prisztinę i Belgrad odwiedził specjalny wysłannik UE Miroslav Lajčák, który zapewnił, że oba państwa mają europejską przyszłość, a normalizacja stosunków jest konieczna, by móc poczynić postępy na drodze do integracji. Vučić odparował, że dla niego ważniejsze jest odzyskanie Kosowa niż przystąpienie do Unii.
Bardziej konkretnie niż obietnice Lajčáka wygląda zaproszenie do Białego Domu, gdzie przywódcy skłóconych państw mają się spotkać 27 czerwca, by rozmawiać o uregulowaniu sporów. W maju bałkańska sieć dziennikarzy śledczych BIRN udowodniła, że przywódca Kosowa Hashim Thaçi chciałby podziału Kosowa i oddania Belgradowi zamieszkanych przez Serbów północnych terenów kraju w zamian za albańskojęzyczne okolice Preševa.
Podobne pomysły zostały przejściowo udaremnione po wygraniu wyborów w Kosowie przez partię Samostanowienie Albina Kurtiego, jednak miesiąc temu do władzy powróciła stara gwardia i to ona będzie partnerem Vučicia w rozmowach o rozwiązaniu ponadstuletniego konfliktu. Vučić, podobnie jak Amerykanie, nie ma nic przeciwko wymianie terytoriów. Eksperci obawiają się, że otworzy ona drogę do rewizji innych granic, w tym secesji Republiki Serbskiej w Bośni, co grozi eskalacją konfliktów na Bałkanach Zachodnich.