Opozycja chętnie wskazuje na PiS jako na źródło okołowyborczego zamętu. Ale prawda jest inna – politycy, zwłaszcza ci spod znaku Koalicji Obywatelskiej oraz Koalicji Polskiej, współuczestniczą w tym zbożnym dziele. Raz straszą wyborami, by zaraz potem straszyć ich brakiem; raz ostrzegają przed zamachem stanu, by następnie domagać się wprowadzenia stanu nadzwyczajnego. Teraz opozycja jednocześnie wspiera konstytucyjnie śliską umowę wyborczą w sprawie głosowania 28 czerwca i sygnalizuje, że chce wyborów po 6 sierpnia.

Nie wypominam, aby pastwić się nad opozycją: „A, proszę, niby czyścioszki, a też się taplają w politycznym błocku”, ani tym bardziej, by zdejmować brzemię winy ze Zjednoczonej Prawicy. Wskazuję, że niepokojąco ocieramy się o perspektywę zwycięstwa tych, którzy mają w d…e rozróżnianie, która partia gorzej sobie radzi w 2020 r. Zwycięstwa tych, którzy, jak francuskie żółte kamizelki, gardzą systemem partyjnym – i demokracją. Chociaż mówią czasem coś innego, a mianowicie, że chcą demokracji, tylko „nie takiej”. Nie taka – to jest na Kubie i w Rosji. Negacjoniści nie szukają sojuszników w klasie politycznej. Znajdują w niej tylko wrogów – i nikogo innego nie potrzebują, by utrzymywać swoją aktywność.

Ktoś przytomny zaraz powie, że postawa negacji całej klasy politycznej, od różowej do czarnej, nie jest w Polsce czymś nowym. Wystarczy spojrzeć na frekwencję wyborczą. Tak, ale jeszcze nikomu nie udało się przekuć błogosławionej bierności masy mruczącej, że „wszyscy kłamią, wszyscy kradną” w aktywność przeciwko „wszystkim”. Z pewnym powodzeniem próbował tej sztuki lider Samoobrony Andrzej Lepper, a całkiem bez powodzenia wielu innych. Nigdy jeszcze nie doszło do obudzenia się w sektorze negacji siły, której system polityczny w końcu by nie zassał. Oby tak pozostało, oby naszą główną osią sporu był PiS. Nie musi tak jednak być zawsze, jak pokazują to zagraniczne przykłady, nie jest bajkową groźba obudzenia się ruchu, dla którego Budka, Zandberg, Gowin i Kaczyński to ta sama ropucha.