Czarny koń w kampanii wyborczej to outsider, który nieoczekiwanie wygrywa lub odgrywa w niej główną rolę. Zwykle to ktoś obok głównego nurtu polityki czy ważnych ugrupowań politycznych.
Dziś w tę rolę może wcielić się kandydat największej partii opozycyjnej, i to zarówno za sprawą PiS, jak i PO. Platforma, wzywając kilka tygodni temu do bojkotu wyborów prezydenckich, maksymalnie obniżyła poparcie dla swojej kandydatki. Elektorat PO na skutek tego apelu, ale także ogólnej nieufności wobec wówczas rozważanych majowych wyborów, rozpłynął się w sondażach. Oczekiwania w stosunku do kandydata Platformy znacznie się obniżyły. I wtedy PiS dał szansę na jego wymianę. Gdyby zdecydował się na wybory w maju lub na wprowadzenie stanu nadzwyczajnego, PO musiałaby nadal lansować Małgorzatę Kidawę-Błońską. Cieszyć się, gdyby wybory były szybko, a martwić, gdyby trzeba było ciągnąć kampanię do sierpnia. Tymczasem PiS wybrał model pozwalający na restart kampanii. To stworzyło Platformie zupełnie nowe możliwości, paradoksalnie PiS wyciągnął więc do PO pomocną dłoń. Wymiana kandydata nie tylko zwiększa szanse w wyborach prezydenckich, ale chroni PO przed scenariuszem dekompozycji, który byłby realny, gdyby kandydat partii znalazł się poza podium. A to jeszcze przed chwilą wydawało się realne. Okazuje się, że dla PO lepszy niż biały koń, na którym miał przyjechać Donald Tusk, może się okazać czarny Trzaskowskiego
Platforma skorzystała z danej możliwości. Dzięki temu Rafał Trzaskowski zamiast bronić drugiej pozycji, co byłoby naturalne, atakuje ją. To potęguje wrażenie odwrócenia ról. W każdej kampanii jest część wyborców liczących na pojawienie się człowieka „znikąd”, który odniesie spektakularny sukces. Wielkim paradoksem jest, że tym kandydatem jest Trzaskowski ‒ prezydent Warszawy, wiceszef PO i jeden z najbardziej prominentnych polityków tej partii. Odwrócenie ról może się okazać atutem. Figura czarnego konia już daje Platformie realne zyski. Kilkanaście procent dla kandydata partii, która w wyborach dostała 27 proc., w normalnych warunkach nie byłoby sukcesem, ale dla osoby „znikąd” owszem. Widać, że Trzaskowski chce tę pozycję maksymalnie dyskontować i przywrócić ‒ nieco zapomnianą przez postulat bojkotu ‒ polaryzację na linii PO-PiS. Zrobił to, uderzając tam, gdzie rezonans będzie największy. Zaatakował telewizję publiczną. Nie ma wątpliwości, że kanał TVP Info i główny serwis informacyjny „Wiadomości” działają niczym medialna odnoga sztabu wyborczego Andrzeja Dudy i całego obozu PiS. TVP od momentu zgłoszenia kandydatury Trzaskowskiego bezpardonowo go krytykuje, nazywając w programach informacyjnych „człowiekiem awarią” czy „człowiekiem usterką”.
Pewne jest też to, że media publiczne w obecnym kształcie ‒ gdy padają łupem jednej lub drugiej ekipy rządowej ‒ to mniejsza lub większa emanacja informacyjnej patologii. Niemniej zapowiedź Trzaskowskiego w stylu „idziemy po was”, skierowana do pracowników TVP Info, a także wizja, w której w mediach publicznych nie będzie programów informacyjnych i publicystyki politycznej ‒ to o krok za daleko, propozycja leczenia dżumy cholerą. Mimo to, jak słyszymy w PO, było to całkowicie zamierzone działanie ze strony Trzaskowskiego, powiedzieć to na ostro, a nie w sposób obły i nijaki. Cel tej strategii jest prosty: powrót do starego, dobrze nam znanego klimatu polaryzacji wyborców, która skupi się wokół dwóch głównych rywali ‒ Andrzeja Dudy i Rafała Trzaskowskiego ‒ i odsunie pozostałych na dalszy plan. To kreowanie konfliktu, w którym zwyczajnie nie ma miejsca na apelującego o spokój Władysława Kosiniaka-Kamysza czy aspirującego trybuna ludu Szymona Hołownię. Należy się więc spodziewać kolejnych, ostrych wypowiedzi i postulatów ze strony prezydenta Warszawy, a hasło jego poprzedniczki Małgorzaty Kidawy-Błońskiej „Współpraca, a nie kłótnie” trafi tam, gdzie już wydrukowane karty wyborcze ‒ na makulaturę.