Politycy skupiają się na luzowaniu gospodarki, ale nie pomogą nam podjąć decyzji o tym, kiedy można spotkać się z najbliższą rodziną.
„Otwieramy gospodarkę, ale ani o centymetr nie luzujemy reguł dystansowania społecznego. One są może nawet ważniejsze niż wcześniej, bo dziś niektórzy pozwalają sobie na trochę więcej swobody. Pamiętajmy, z domu wychodzimy: do pracy, po zakupy i w życiowo koniecznych sprawach” – tak mówił ostatnio premier Mateusz Morawiecki, zapowiadając odmrożenie handlu w galeriach, hoteli i przedszkoli oraz żłobków. Zatem w relacjach społecznych rządzący wciąż zalecają rygor, a my mamy z tym coraz większy problem i obawiamy się, jak długo ta sytuacja może jeszcze potrwać.
– Mama, 65 lat, zaprosiła na obiad mnie i brata z dziewczyną. Zaczęła od obwieszczenia, że właśnie kończy siedzenie w domu, niezależnie co o tym sądzimy – relacjonuje Sylwia z Warszawy. Inny czytelnik: – Od tygodnia zastanawiamy się, co zrobić z dziadkami. Do początku lockdownu to oni opiekowali się naszymi córkami. Od półtora miesiąca kontakt jest tylko telefoniczny. Żona nie może wrócić do pracy, bo nie ma kto zostać z maluchami. Nie wiemy, czy to w ogóle legalne, żeby się teraz spotykać.
W okołokoronawirusowych przepisach niełatwo się odnaleźć, a wiele osób obawia się wysokich kar za łamanie zasad obowiązujących w czasie pandemii, o których słyszy się w mediach. Co więc przepisy mówią o spotkaniach z rodziną?
Rozporządzenia co prawda zabraniają organizowania „imprez, spotkań i zebrań, niezależnie od ich rodzaju”, ale wyłączają z tych zakazów osoby najbliższe, które definiuje kodeks karny. A więc spotykać się można właściwie z całą rodziną: małżonkami, dziadkami i pradziadkami, dziećmi i wnukami, a także powinowatymi (czyli krewnymi małżonka) i przysposobionymi, czyli adoptowanymi. Nie ma żadnych regulacji, które zabraniałyby przemieszczania się w tym celu do innej dzielnicy miasta czy innej miejscowości, albo przebywania na prywatnej działce. Komunikacja zbiorowa poddana jest ogólnym obostrzeniom sanitarnym (np. co do liczby osób, które na pokład może zabrać autobus), a ruch prywatnych samochodów nie jest ograniczony. Obowiązuje jedynie nakaz noszenia maseczek, jeśli w aucie poruszają się osoby, które nie mieszkają ze sobą pod jednym dachem.
Pewnej „gimnastyki” mogą wymagać wspólne spacery. Przepisy nakazują trzymać do drugiej osoby dystans dwóch metrów i nie ma znaczenia, czy idziemy z członkiem rodziny, czy nie. Wyjątek dotyczy dzieci poniżej 13. roku życia – one muszą wychodzić z domu pod opieką dorosłego, mogą więc iść bliżej. Podobnie jak osoby z niepełnosprawnością, wymagające opieki. Podsumowując: jeśli na spacer pójdą dziadek, babcia i wnuczek, jedno z dziadków będzie musiało znajdować się w odległości kilku kroków za resztą. W dodatku wszyscy (o ile dziecko ma więcej niż cztery lata) będą musieli mieć zakryte usta i nos.
Tyle przepisy. A co na to zdrowy rozsądek? Do tej pory Polacy wybierali raczej dystans. Jak pokazują dane firmy Telematics Technologies, operatora nawigacji samochodowej, z kontaktami społecznymi wstrzymaliśmy się nawet w Wielkanoc.
Prof. Adam Antczak, kierownik Kliniki Pulmonologii Ogólnej i Onkologicznej, prorektor ds. klinicznych uczelni, przekonuje, że powinniśmy zachować ten standard i nadal musimy się trzymać z daleka. – W Polsce udało się spłaszczyć krzywą zachorowań, nie przerabiamy na szczęście scenariusza włoskiego. Wszystko dlatego, że Polacy byli zdyscyplinowani. Teraz boję się, że powstanie fałszywe wrażenie, że właściwie to jest trochę lepiej. Tymczasem nasza sytuacja nie jest lepsza niż była, kiedy wprowadzano zalecenia – mówi Adam Antczak. Podkreśla, że nie mamy żadnych danych, by móc powiedzieć, że epidemia weszła w fazę stabilności, nie wiemy nawet, kiedy będzie szczyt zachorowań. – Należy domniemywać, że ogłoszone przez rząd odmrożenie gospodarki sprawi, że przypadków COVID-19 będzie więcej. A to oznacza, że w relacjach z tymi najsłabszymi wobec wirusa, czyli ludźmi starymi, należy zachować dystans, by ich ochronić – mówi.