Tak gwałtowne zaburzenie rytmu społecznej rutyny, indywidualnych nawyków, a nawet ewolucyjnie zakodowanej potrzeby kontaktów z innymi ludźmi w dłuższej perspektywie może trwale i całkowicie odmienić nasz sposób życia.
Magazyn DGP 27 marca 2020 / Dziennik Gazeta Prawna
We wrześniu 1918 r., gdy cała Ameryka szykowała huczne parady, by zagrzać naród do wsparcia wysiłku wojennego, w bazach marynarki na Wschodnim Wybrzeżu bakteriolodzy i specjaliści chorób zakaźnych bezradnie obserwowali, jak młodzi żołnierze dusili się krwawą pianą tryskającą im z ust. Korytarze oraz przedsionki lazaretów zapychały się rozstawianymi naprędce polówkami, znad których roznosiły się świdrujące odgłosy mokrego kaszlu. Setki poborowych, którzy jeszcze niedawno z łatwością znosili trudy musztry oraz ćwiczeń, leżały teraz na brudnej od krwi i fekaliów pościeli.
Krótko po przyjęciu do szpitala na policzkach młodych pacjentów wykwitały ciemnosine plamy, które z godziny na godzinę rozlewały się po całej twarzy; pokrywały usta, powieki, uszy i palce, a w skrajnych przypadkach całe ciało. Był to znak, że obrzęknięte płuca przestały radzić sobie z dostarczaniem tlenu do krwi. Chory czasem jeszcze dyszał kilka godzin, nim, wijąc się w agonii, umierał.
Lekarze nie wiedzieli, że tajemniczy zarazek, który powalał nawet najsilniejsze organizmy, to bardziej drapieżna mutacja wirusa grypy szalejącego kilka miesięcy wcześniej. I że druga fala choroby w samej Ameryce spowoduje śmierć kilkuset tysięcy ludzi.

Spustoszenie miasta

Choć grypa błyskawicznie dziesiątkowała jednostki wojskowe oraz ich personel medyczny, nie wszędzie lokalne władze widziały w niej zagrożenie dla cywili. W ponad 1,7-milionowej Filadelfii w Pensylwanii od tygodni trwały przygotowania do największej w historii miasta parady. Uroczysty pochód z występami orkiestry marszowej i pokazami dwupłatowców mogących startować i lądować na wodzie – chluby miejscowej stoczni – miał promować sprzedaż „obligacji wolności”, z których finansowano kampanię wojenną. Mimo napływających wieści o kolejnych zmarłych marynarzach dyrektor miejskiego departamentu ds. zdrowia publicznego dr Wilmer Krusen nie zamierzał wycofywać swojej zgody na imprezę. Lokalnych dziennikarzy zapewniał, że to „zwykła grypa” i że nie wydostanie się poza obiekty wojskowe. Pozostał nieugięty, choć z powodu szerzącej się zarazy dowództwo armii USA odwołało kolejny werbunek, a w filadelfijskich szpitalach leżało już ponad 200 zakażonych, z których zmarło kilkudziesięciu. Nie słuchał też rad kolegów lekarzy, którzy przekonywali go, że podejrzana choroba „rozchodzi się w tłumie”.
Jak podkreśla John M. Barry w książce „The Great Influenza. The Story of the Deadliest Pandemic in History”, aby pojąć, dlaczego radni Filadelfii nie zakazali parady, trzeba zrozumieć kontekst, w jakim działali: Ameryka prowadziła wojnę, która od każdego wymagała poświęceń; aby naród je zaakceptował, lokalne władze musiały zatroszczyć się o morale obywateli. Zaś wyrobienie normy sprzedaży wartych kilka milionów dolarów obligacji wojennych, jaką wyznaczył im rząd federalny, było postrzegane jako próba patriotyzmu.
28 września ulicami miasta przedefilowała trzykilometrowa procesja żołnierzy, marynarzy, kobiecych oddziałów pomocniczych i harcerzy. Rewii amerykańskiej potęgi przyglądało się kilkaset tysięcy mieszkańców. „W ciągu 72 godzin od zakończenia parady wszystkie łóżka w 31 filadelfijskich szpitalach były zajęte. A ludzie zaczynali umierać. Bez polecenia lekarza lub policji szpitale odmawiały przyjmowania pacjentów – pielęgniarki odrzucały nawet 100-dolarowe łapówki” – pisze John M. Barry.
Dopiero tydzień po wielkim widowisku, kiedy dziennie umierała już ponad setka osób, władze miasta zamknęły większość placówek publicznych, w tym szkoły, kościoły, teatry i baseny. Sieci kontaktów społecznych zaczęto jednak rozrywać zbyt późno – dziś panuje zgoda, że parada i spóźniona reakcja lokalnych notabli ułatwiły chorobie spustoszenie tkanki miejskiej. W ciągu czterech miesięcy zmarło ponad 12 tys. mieszkańców Filadelfii – 719 osób na 100 tys.

Za wczesna radość

O tym, że szybkie i sprawne zarządzanie kryzysem mogłoby znacząco zniwelować tragiczne skutki epidemii, świadczył przypadek 750-tysięcznego St. Louis w stanie Missouri. Tamtejsi urzędnicy już na dwa tygodnie przed tym, jak władze Filadelfii zaczęły działać, za namową lekarzy odwołali planowaną paradę wojskową i wprowadzili wymóg publicznego rejestrowania przypadków grypy. Gdy pierwszych kilku mieszkańców zachorowało, miejski komisarz ds. zdrowia dr Max Starkloff nakazał zamknąć szkoły, lokale, kościoły i teatry oraz zabronił zgromadzeń publicznych. Zakażone osoby natychmiast kierowano na domową kwarantannę.
Jak wynika z badań epidemiologów, którzy w 2007 r. z pomocą modeli matematycznych przeanalizowali środki zaradcze kilkudziesięciu amerykańskich miast, tam, gdzie odpowiednio wcześnie nakazano mieszkańcom zostać w domach i wychodzić tylko w pilnych sprawach, w szczytowym okresie zarazy wskaźnik śmiertelności był o 30–50 proc. niższy niż w tych miejscach, gdzie takich restrykcji nie nałożono lub zrobiono to za późno. Dziś powiedzielibyśmy, że St. Louis udało się spłaszczyć krzywą zachorowań i utrzymać epidemię pod kontrolą dzięki szybkiej reakcji oraz właściwej polityce społecznego dystansowania (social distancing). W apogeum pandemii umierało w mieście 347 osób na 100 tys. mieszkańców – o połowę mniej niż w Filadelfii.
Autorzy badania na temat walki z pandemią z lat 1918–1919 w USA tłumaczą, że z chorobą najlepiej poradziły sobie stany, gdzie między politykami a decydentami ds. zdrowotnych panowała zgoda co do koniecznych działań, a te miały poparcie opinii publicznej.

Mały sabotaż

Zdaniem epidemiologów lekcje płynące ze sterowania transmisją wirusa grypy hiszpanki nie straciły na aktualności. Przed pandemią koronawirusa strategię społecznego dystansowania (dziś określaną przez fachowców jako „interwencje niefarmakologiczne”) na ogromną skalę wdrożono podczas pandemii świńskiej grypy (podtyp wirusa H1N1) w Meksyku w 2009 r. To istotnie przyczyniło się do zahamowania liczby zachorowań, ale jednocześnie zmusiło mieszkańców do zaakceptowania życia w warunkach quasi-autorytarnego reżimu.
Plan działania był jeszcze bardziej drakoński niż ten, który 100 lat wcześniej przetestowały niektóre miasta USA: w pierwszych dniach wybuchu kryzysu, gdy liczba zakażonych gwałtownie skoczyła do tysiąca, a 20 osób zmarło, prezydent Felipe Calderón wprowadził stan wyjątkowy; odwołano wszystkie imprezy publiczne, zarządzono zamknięcie placówek oświatowych i postój prywatnego biznesu – nie działało nic poza sklepami, bankami, hotelami i gabinetami lekarskimi. Dodatkowe środki prewencyjne na własną rękę wdrożyły władze lokalne.
Według badania grupy epidemiologów i matematyków z 2011 r. przymusowe 18-dniowe ferie w szkołach oraz inne formy ograniczania kontaktów pomogły zredukować przyrost infekcji o około jedną trzecią. Tyle że kilka tygodni po tym, jak rząd zezwolił szkołom i firmom wrócić do pracy – pandemia nałożyła się na trwający od dłuższego czasu dotkliwy kryzys gospodarczy – wirus przypuścił kolejny atak. Ponieważ okazał się jednak mniej śmiercionośny niż sezonowa grypa, decydenci pozwolili mu hulać bez większych ograniczeń. Liczbę ofiar pandemii H1N1 w Meksyku szacuje się między 4 a 12 tys. (w zależności od przyjętego sposobu klasyfikacji umieralności).
Gdy coraz więcej osób bez szwanku przechodzi infekcję, nabywając odporność na ponowne zakażenie, ale wciąż nie udało się stworzyć szczepionki, kryzys tylko pozornie jest opanowany. Jeśli zawieszenie życia społecznego i gospodarczego zostanie odwołane zbyt wcześnie, może wówczas dojść do nowej fali zachorowań. I tak się stało również w St. Louis w 1918 r.: w połowie listopada, pod wpływem triumfalnych nastrojów związanych z zawarciem rozejmu między Ententą a Cesarstwem Niemieckim, gdy sytuacja epidemiologiczna wydawała się być pod kontrolą, władze miasta pozwoliły na otwarcie szkół i punktów usługowych. Dwa tygodnie później wirus uderzył ponownie – tym razem najbardziej ucierpiały dzieci.
Dlatego by uniknąć nawrotów infekcji po zniesieniu obostrzeń, eksperci sugerują rządzącym, że powinni z chirurgiczną precyzją miarkować formy dyscyplinowania i karania społeczeństwa. Przynajmniej do czasu wynalezienia szczepionki lub – jeśli liczba zakażeń będzie spadać – uzyskania możliwości masowego przeprowadzenia testów lub zdolności precyzyjnego namierzania osób wystawionych na kontakt z wirusem (np. za pomocą aplikacji mobilnych, co ułatwiło okiełznanie epidemii w Korei Południowej czy Singapurze). Takie jest zalecenie zawarte w raporcie zespołu kierowanego przez prof. Neila Fergusona, epidemiologa i matematyka z Imperial College London (jest on też współautorem badań na temat zarządzania pandemią hiszpanki w USA), który wpłynął na zaostrzenie koronawirusowego kursu przez rząd Borisa Johnsona.
Rekomendacja naukowców jest taka: nakładać najbardziej dolegliwe restrykcje wtedy, gdy oddziały intensywnej terapii rejestrują skok nowych pacjentów, a luzować je, kiedy liczba przyjęć spada. Ich zdaniem, aby liczba najcięższych przypadków nie przekroczyła punktu krytycznego, najlepiej zastosować kombinację kilku środków: kwarantanny zakażonych, izolowania osób z podejrzanymi objawami oraz trzymania dystansu społecznego przez całą resztę.
Jeśli każemy siedzieć w domu tylko grupom ryzyka oraz tym, którzy mieli styczność z chorymi, to – twierdzą badacze – liczba pacjentów potrzebujących respiratorów przekroczy limity łóżek i możliwości działania personelu medycznego.
Jak wskazują doświadczenia przeszłych epidemii, zbyt inwazyjne ograniczenia stosowane przez dłuższy czas mogą się jednak okazać przeciwskuteczne: coraz częściej będzie dochodziło do aktów prywatnego buntu i małego sabotażu – choćby w postaci zwyczajnego niechlujstwa. Jak podkreśla John M. Barry, w historii grypy hiszpanki, nawet w bazach militarnych, dywersja stawała się z czasem kłopotem. Według badania przeprowadzonego przez amerykańską armię w obozach, w których rygorystycznie przestrzegano instrukcji naczelnego lekarza – m.in. zakazu kontaktów z cywilami czy nakazu wysyłania całego oddziału na kwarantannę, gdy paru żołnierzy zachorowało – wskaźniki umieralności i zachorowalności nie odbiegały znacząco od tych notowanych w obozach, gdzie liberalnie podchodzono do zarządzeń medycznych. Dalsze dochodzenie wykazało, że tylko w nielicznych bazach surowo egzekwowano przepisy.
Podobny efekt zauważono podczas pandemii świńskiej grypy w Meksyku. W szczycie zachorowań rząd w Mexico City nakazał kierowcom autobusów oraz taksówkarzom w stolicy noszenie maseczek ochronnych oraz zalecił, by to samo robili pasażerowie. Ekonomiści z Autonomicznego Instytutu Technologicznego Meksyku wyliczyli, że w dniu największego wzmożenia 65 proc. osób korzystających z komunikacji publicznej stosowało się do rekomendacji władz; 10 dni później odsetek ten wynosił już tylko 10 proc.

Głos sprzeciwu

O ile nie ma dziś większego sporu co do skuteczności social distancingu w hamowaniu rozprzestrzeniania się pandemii (nie wśród epidemiologów), o tyle coraz więcej osób głośno wyraża wątpliwości, czy na pewno tak drastyczna strategia jest trafna. W tym tygodniu dużym echem odbiła się opinia Davida L. Katza, lekarza i współzałożyciela Centrum Badań nad Prewencją przy Uniwersytecie Yale, który na łamach „New York Timesa” wyartykułował obawy podzielane przez wielu sceptyków.
Katz uważa, że aby powstrzymać rozwój pandemii bez przeciążenia systemu opieki medycznej, wystarczyłoby odpowiednio chronić osoby z problemami zdrowotnymi i seniorów. „Mam głębokie obawy, że społeczne, gospodarcze i zdrowotne konsekwencje niemal całkowitego rozkładu naszego normalnego życia – zamknięte szkoły i firmy, zakazanie zgromadzeń – będą długotrwałe i tragiczne; możliwe, że groźniejsze niż sam wirus. Giełda się w końcu odbije, ale wiele firm już nie. Bezrobocie, zubożenie i rozpacz, które prawdopodobnie będą tego efektem, staną się najważniejszymi plagami zdrowia publicznego” – pisze Katz.
Intuicje, na których opiera się to rozumowanie, odwołują się do egzystencjalnych lęków, jakie odczuwa dziś każdy jako członek różnych wspólnot – zarówno tych, do których nas przypisano z urodzenia, jak rodzina i naród, jak i tych opartych na umowie. Tak gwałtowne zaburzenie rytmu społecznej rutyny, indywidualnych nawyków, a nawet ewolucyjnie zakodowanej potrzeby kontaktów z innymi ludźmi w dłuższej perspektywie może trwale i całkowicie odmienić nasz sposób życia. Zwłaszcza że ta brutalna inżynieria jest połączona z nowym zestawem wymogów administracyjnych i środków kontroli.
Jakie to będą zmiany? Tutaj akurat panuje względna zgoda, że nie jesteśmy w stanie tego dokładnie przewidzieć. Nie badano dotąd tak kompleksowo i systematycznie długofalowych skutków zamknięcia całego społeczeństwa. Mamy tylko wycinkowe rozeznanie i koncepcje najpewniej nie do końca współmierne do zjawisk, z jakimi przyjdzie nam się mierzyć. Psycholodzy mogą nam pokazać dowody na to, że chroniczny stan izolacji jednostek, zwłaszcza osób starszych i biednych, wiąże się z wysokim ryzykiem śmierci – choćby dlatego, że osobiste kontakty z ludźmi mogą działać jak bufor na stres. W opublikowanej niedawno analizie wpływu epidemii z lat 1918–1919 na kapitał społeczny w długim okresie grupa włoskich i hiszpańskich naukowców twierdzi, że to traumatyczne doświadczenie przyczyniło się do wyraźnego spadku wzajemnego zaufania i rozpadu tradycyjnych sieci współpracy – zasobów, których coraz bardziej spolaryzowane politycznie i zróżnicowane socjoekonomicznie wspólnoty obecnie nie mają w nadmiarze.
Rzecz w tym, że przeciwko podejściu, jakie prezentują krytycy społeczno-gospodarczego lockdownu, przemawiają nie tylko wyrafinowane modele matematyczne. Można też przecież sięgnąć po argumenty z analizy ryzyka, jak te, które wyłożył amerykański ekonomista i filozof Nassim Nicholas Taleb: powinniśmy dziś wszyscy zachować nadmierną ostrożność i zaakceptować narzucone nam niedogodności, bo od naszego indywidualnego postępowania zależy dobro ogółu; praktykując social distancing, nie będziemy ułatwiać wirusowi przenoszenia się. Można też przedstawić ten argument w kategoriach moralnych, ujmując radykalne ograniczenie osobistych relacji jako rodzaj solidarności wykraczającej poza krąg najbliższej rodziny i przyjaciół. Choć większość z nas nie znajduje się w grupie ryzyka, to chyba każdy troszczy się o kogoś, kto jest starszy czy przewlekle choruje.
Nie ma również rozstrzygających dowodów na to, że sumienne przestrzeganie restrykcji z czasem zmęczy ludzi i w efekcie zaczną być sabotowane (tak początkowo utrzymywał rząd brytyjski, zanim zmienił swoją strategię). Profesor nauk behawioralnych Nick Cater z Uniwersytetu Warwick stwierdził na łamach „Guardiana”, że takie założenie jest pozbawione naukowej podstawy. Jego zdaniem w czasach poważnego kryzysu ludzie są zdolni do ogromnej wytrwałości, pod warunkiem, że dostają przekonujący, uczciwy przekaz na temat sytuacji.