prof. Piotr Balcerowicz: Po decyzji o wycofaniu amerykańskich wojsk nikt na Bliskim Wschodzie już więcej Waszyngtonowi nie zaufa
Piotr Balcerowicz, filozof, orientalista fot. mat. prasowe / DGP
Dla osób nieśledzących na co dzień konfliktu syryjskiego decyzja USA o wycofaniu wojsk z obszaru kontrolowanego przez Kurdów i tym samym podanie ich na tacy Turcji jest zaskakująca. Czy były wcześniejsze symptomy wskazujące na możliwość takiego scenariusza?
Zważywszy na nieobliczalną i nieodpowiedzialną politykę prezydenta Donalda Trumpa, zaskoczenie jest mniejsze. Przy obecnej ekipie rządzącej amerykańska polityka zagraniczna stała się w ciągu ostatnich czterech lat zupełnie nieprzewidywalna. Jeśli podejdziemy do tego w ten sposób, to nie powinna dziwić żadna decyzja z gatunku absurdalnych i niczym nieuzasadnionych. Nie można także mówić o zaskoczeniu, jeśli pomyślimy o relacjach amerykańsko-kurdyjskich na przestrzeni kilku dekad. Kurdowie parokrotnie byli sprowadzani przez Amerykanów na manowce. Dość wspomnieć 1988 r., kiedy to doszło do użycia wobec nich broni chemicznej przez Saddama Husajna. Dostarczonej zresztą dwa lata wcześniej przez Amerykanów, za co odpowiadał Donald Rumsfeld. Ta broń została użyta w momencie, kiedy trwało kurdyjskie powstanie, które miało doprowadzić do utworzenia autonomii. Co więcej, pierwotnie Amerykanie sami do tego powstania zachęcali. Kiedy jednak Irak użył broni chemicznej do jego stłumienia, USA nie zareagowały. Takich sytuacji było jeszcze później kilka, choć bez konsekwencji w postaci ludobójstwa. W historię walki o niezależność Kurdów jest już wpisane, że Amerykanie udzielają im chwilowej pomocy, by w najdramatyczniejszym momencie ich zostawić. I wtedy ten naród nie tylko znajduje się znowu w puncie zerowym, ale nawet w gorszej sytuacji niż wcześniej. Zważywszy zaś, że Amerykanie zdecydowali się wspierać Kurdów w walce z Państwem Islamskim na przełomie 2015 i 2016 r., należało oczekiwać, że tak kluczowa współpraca z kurdyjskim sojusznikiem będzie trwała lata.
W obecnej sytuacji USA porzuciły sojusznika tuż po tym, jak ten wydatnie przyczynił się do pokonania samozwańczego Państwa Islamskiego (Da’isz).
Dlatego skutki są tak poważne. I nie dotyczą samych Kurdów. Prawdą jest, że gdyby nie siły kurdyjskie, Da’isz trwałoby nadal. Kurdowie byli jedyną siłą naziemną, która przy wsparciu zewnętrznym mogła stawić im czoła i je pokonać. Do 2015 r. Kurdowie byli zdani na własne siły. Dysponowali jedynie bronią nieoficjalnie dostarczaną przez Niemców. Sytuacja się zmieniła, kiedy USA usiłowały walczyć z Da’isz, bombardując je, co przynosiło znikomy skutek. Wówczas uświadomili sobie, że bez sił naziemnych nie będą w stanie pokonać Państwa Islamskiego.
A po inwazji na Irak i Afganistan nie byli już chętni do poświęcania własnych żołnierzy.
Dlatego zdecydowali się wspomagać Kurdów logistycznie i zbrojnie, posyłając tylko niewielkie siły własnych żołnierzy w liczbie ok. 2500. Poza tym większa obecność amerykańska niekoniecznie mogła się spotkać z przychylnym przyjęciem lokalnej ludności, która nawet po stronie syryjskiej dotkliwie odczuła skutki amerykańskiej inwazji w Iraku. USA mają złą sławę w regionie, zasłużenie zresztą. Niemniej jednak USA bez Kurdów niczego by nie osiągnęły i to im należy zawdzięczać, że Państwo Islamskie zostało rozbite, choć nie całkiem pokonane, bo przy sprzyjających warunkach będzie mogło się odrodzić w jakiejś formie. Zdradzenie Kurdów ma znaczenie bezprecedensowe w tym sensie, że nie wyobrażam sobie już na Bliskim Wschodzie nikogo, kto by zaufał Amerykanom. USA pokazały, że nie można na nie liczyć. Można z nimi handlować, ale nie można niczego planować długofalowo. To handel wymienny, tu i teraz, coś za coś, ale nie można liczyć na obietnice. To też sygnał dla wszelkich środowisk, które liczą na to, że grupa 4–5 tys. amerykańskich żołnierzy stacjonujących w Polsce zapewni stabilność i bezpieczeństwo. Pamiętajmy, że to będą bazy rotacyjne, które w razie niebezpieczeństwa mogą zostać ewakuowane i wtedy Polska zostanie sama. Zatem jeżeli Polska liczy na amerykańskie gwarancje bezpieczeństwa, to może się przeliczyć tak jak Kurdowie, ponieważ polityka tego kraju jest krótkosiężna i nastawiona na realizację wyłącznie amerykańskich celów. Jeżeli coś służy celom amerykańskim, to pomagają, jeżeli przestaje – odchodzą. Nie możemy liczyć na lojalność czy tworzenie długofalowych więzi. Polska musi się skoncentrować na budowaniu więzi z krajami UE, nie tylko w zakresie politycznym, prawnym i gospodarczym, ale i wojskowym. Jeżeli ktoś twierdzi inaczej, nie rozumie realiów.
Czy biorąc pod uwagę, że Turcja zapowiadała operację od jakiegoś czasu i że przystąpiła do niej praktycznie natychmiast po ogłoszeniu decyzji USA o wycofaniu wojsk, nie oznacza to, że decyzja o poświęceniu Kurdów zapadła w Waszyngtonie dużo wcześniej? Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, że w sierpniu Amerykanie skłonili Kurdów do zniszczenia bunkrów i umocnień na granicy syryjsko-tureckiej.
Decyzja zapadła wcześniej, zapewne przy udziale współpracowników Trumpa, w tym przedstawicieli sił zbrojnych. Trudno wycofać z dnia na dzień 1–2 tys. żołnierzy. Turcja też nie jest w stanie przeprowadzić ofensywy tak szybko. Myślę, że ten tajny pakt obejmował więcej państw niż Turcję i USA.
Syrię i Rosję?
Tak.
W więzieniach na terenach kontrolowanych przez Kurdów znajdują się tysiące bojowników Da’isz, którym nadarza się okazja do uwolnienia. Czy otwarcie nowego frontu nie spowoduje, że ta hydra zacznie się odradzać?
Już teraz dochodzą informacje, że jedno z więzień, w którym znajdują się bojownicy Da’isz, zostało ostrzelane przez stronę turecką w taki sposób, by umożliwić wydostanie się przetrzymywanym tam ludziom. Poza tym w operację przeciwko Kurdom zaangażowane są nie tylko regularne siły tureckie, ale i oddziały z Wolnej Armii Syryjskiej. One stacjonowały wcześniej w prowincji Idlib, czyli w strefie zawieszenia ognia, do której wycofano wszystkich bojowników walczących z rządem syryjskim. To strefa, którą Rosja i Baszar al-Asad chcą ostatecznie zlikwidować. Proces likwidacji następuje. Turcja nie jest z tego powodu szczególnie zadowolona, natomiast czuje się lojalna wobec tych bojowników, jak również chce ich wykorzystać. Robi to właśnie teraz w Rożawie, na terenach kurdyjskich. To oznacza, że ofensywa ma też aspekt ideologiczny, ponieważ ci bojownicy w dużym stopniu prezentują myślenie religijne, często fundamentalistyczne. Niekoniecznie jest im po drodze z Da’isz, ale bywali związani z Al-Ka’idą. Po pierwsze to siły religijne, które teraz mogą się jednak dogadać z Państwem Islamskim. Istnieje więc ryzyko, że na tym terenie odrodzi się coś na wzór Państwa Islamskiego, może w wersji soft. To poważne niebezpieczeństwo, bo będzie znowu oddziaływać nie tylko na cały region, ale i na Europę. Poza tym prezydent Recep Tayyip Erdoğan chce z powrotem wysłać do Syrii 3,6 mln uchodźców z tego kraju.
Za których utrzymanie na terytorium Turcji płaci UE.
Turcja chce się ich pozbyć i używa ich jako narzędzia. Po rozpoczęciu ofensywy Erdoğan oświadczył, że jeśli UE potępi operację, jest gotów otworzyć granicę i wysłać ich do Europy. To straszak, ponieważ ci uchodźcy są mu potrzebni, właśnie do tego, by załatwić problem z Kurdami.
W jaki sposób?
Poprzez zmianę relacji demograficznych w Rożawie, a więc w części kurdyjskiej Syrii. Ten region był zamieszkiwany do niedawna przez 2,5 mln ludzi, w większości Kurdów. 500 tys. opuściło ten obszar ze względu na zagrożenie ze strony Da’isz. Jeżeli przesiedli się tam z Turcji choćby 2 mln syryjskich uchodźców, Kurdowie zostaną rozmyci demograficznie. Będą stanowić 50 proc. albo mniej populacji, w której obecnie stanowią większość.
Podobny krok Turcja zrobiła z Kurdami na swoim terytorium, kiedy po upadku powstania przesiedliła wielu z nich na zachodnie rubieże tego kraju.
Tak. I teraz, jeśli przesiedli się wszystkich uchodźców z Syrii, okaże się, że Kurdowie stanowią 1/3 albo nawet 1/4 ludności na swoich własnych terenach. Z punktu widzenia Turcji problem zostanie raz na zawsze rozwiązany, a Kurdowie zostaną rozmyci w morzu ludności protureckiej. Ci ludzie są w jakiś sposób wdzięczni Turcji. Erdoğan za pieniądze europejskie utrzymywał ich przez kilka lat, zapewnił im przeżycie, schronienie. W większości są oni zideologizowani, bo często uciekali z Syrii nie tylko ze względu na wojnę i okrucieństwo, ale także ze względów politycznych. Wielu bliżej będzie do Państwa Islamskiego czy Al-Ka’idy niż do państwa świeckiego. Rząd syryjski się temu przygląda, tak samo Rosja, bo to jest na rękę Damaszkowi. Kurdowie, choć stanowią tylko 10 proc. ludności Syrii, kontrolują aż 25 proc. jej terytorium. To w większości pustynia, ale ważna pustynia, ponieważ znajduje się tam ropa naftowa. Siły syryjskie nie były w stanie wcześniej przejąć kontroli nad tym obszarem, więc teraz pojawia się idealna okazja, by to nastąpiło. Możemy się spodziewać, że niedługo tereny roponośne zostaną przejęte przez Damaszek. Dla Kurdów będzie to absolutna katastrofa.
Kurdowie, jeden z największych narodów bez własnego państwa, w ostatnich latach mieli dużo szans na jego utworzenie. Najpierw po destabilizacji Iraku, później w wyniku wojny w Syrii. Czy w kontekście podobnych dążeń Palestyńczyków USA mogły się w ogóle zgodzić na suwerenny Kurdystan?
Amerykanie od kilku dekad podkreślają, że nienaruszalność granic w tym regionie jest jedną z podstawowych zasad. Konsekwentnie uniemożliwiają wszelkie kurdyjskie próby uzyskania niepodległości. Nawet gdy USA zaczęły wspierać Kurdów w 2016 r., postawiły im warunek, że nie będą mogli użyć tej autonomii do stworzenia w przyszłości własnego państwa. Co więcej, nie dostarczali im broni ciężkiej, która mogłaby być użyta w walce przeciwko Turcji czy Syrii. Skutki tego, że Kurdowie takiej broni nie dostali, widzimy obecnie. Armia turecka spokojnie wchodzi na teren Rożawy czołgami i wozami opancerzonymi wspieranymi przez lotnictwo. Kurdowie w zasadzie nie mają możliwości stawienia oporu.
Z drugiej strony, czy powstanie niepodległego Kurdystanu na terytorium Iraku albo Syrii nie doprowadziłoby do jeszcze większej destabilizacji w regionie i zaognienia sytuacji w Turcji i Iranie?
Na pewno. Powstanie niepodległego Kurdystanu na terenach któregokolwiek z państw będzie miało efekt domina, być może odłożony w czasie. Dlatego Amerykanie nie dopuszczają myśli, że którekolwiek z tych państw może stracić część terytorium na rzecz Kurdystanu lub jakiekolwiek innego bytu. Zwłaszcza że w tle mamy wspomnianą przez pana Palestynę. Nowe rysowanie granic w jednej części Bliskiego Wschodu może mieć konsekwencje w innym obszarze tego regionu. ©℗