Komitety wyborcze mogą przeznaczać na nią kwotę ok. 30 mln zł. Ile faktycznie wydają, trudno zweryfikować, ale rządzący mogą liczyć na wsparcie „nieformalne”.
Partie polityczne są w Polsce finansowane z budżetu. By jednak otrzymać dotacje (za zdobyte mandaty) i subwencje (coroczne dla tych, które uzyskają co najmniej 3 proc. oddanych głosów), muszą złożyć poprawne sprawozdania finansowe. I oczywiście nie przekroczyć limitów finansowych na kampanię wyborczą, które podaje Państwowa Komisja Wyborcza. W dużym zaokrągleniu komitet wyborczy, który zarejestruje listy we wszystkich okręgach, dostaje limit równy liczbie wyborców w kraju ujętych w rejestrach wyborców, a jest ich prawie 30 mln.
Jeśli kandydat startuje np. z własnego komitetu wyborczego i ubiega się o mandat senatora, to limit wydatków na kampanię wynosi prawie 57 tys. zł. W takiej sytuacji są m.in. były szef NIK Krzysztof Kwiatkowski startujący w Łodzi czy Lidia Staroń w Olsztynie. Ogólnopolskie komitety wyborcze mają znacznie większe limity: PiS – 31,7 mln zł, Koalicja Obywatelska 30,2 mln zł, PSL 27 mln zł, a Konfederacja i SLD po 26,5 mln zł.
U największych te pieniądze są dzielone na fundusz centralny (np. w PO jest to 60–65 proc.) i limity dla poszczególnych kandydatów. Te limity różnią się w zależności od liczby mandatów, które można uzyskać w danym okręgu, a też zależą nieco od siły regionalnych działaczy. Często jedynki mają limity w wysokości 50–60 tys., dwójki i trójki po 40–30 tys., kandydaci z niższych miejsc odpowiednio coraz niższe, np. kandydat z 12. miejsca może wydać 3–4 tys. Bywa też tak, że ostatnie miejsce na liście ma większy limit – z tego miejsca łatwiej trafić na Wiejską niż z np. z dziewiątego. – Czasem kandydaci z dalszych miejsc nie robią kampanii i nie liczą na wejście do Sejmu, przekazują swoje limity tym z góry listy, ja tak pozyskałem ok. 10 tys. zł – opowiada nam poseł partii rządzącej.
Pieniądze na kampanię płyną z dwóch głównych źródeł. Pierwszym jest bud żet. Drugim, znacznie skromniejszym, są wpłaty od darczyńców i w dużej mierze samych kandydatów. Ci mniej znani finansują kampanie głównie z własnych oszczędności. Dla przykładu: w 2015 r. Fundusz Wyborczy PiS wyniósł ponad 44 mln zł, z czego nieco ponad 12 mln pochodziło od osób fizycznych. Każdy obywatel może wpłacać pieniądze na kampanię dowolnego kandydata – ten ma jednak 24 godziny, by odmówić darowizny. I faktycznie kandydaci to zazwyczaj sprawdzają – wsparcie przez postać kontrowersyjną to łatwy cel dla politycznego konkurenta. Datki powyżej wysokości pensji minimalnej (obecnie 2250 zł) są jawne.
Na co przeznaczane są pieniądze? Z funduszu centralnego opłacane są takie pozycje, jak konwencje partii, sondaże czy ogólnopolskie akcje. Limity poszczególnych kandydatów wydawane są głównie na druk banerów wieszanych np. na płotach (ceny w zależności od regionu i wielkości to od kilkunastu do kilkudziesięciu złotych) i ulotek. Ich roznoszenie często uznawane jest za wolontariat. Wciąż śladowe środki poszczególnych kandydatów przeznaczane są na kampanie w internecie.
Najwięcej emocji budzą banery i billboardy. Jednym ze sposobów, by kandydaci uzyskali ich znacznie więcej, jest prośba o wystawienie faktury na podmiot trzeci – np. zaprzyjaźnioną firmę. Zdarzają się też sytuacje, że firmy prywatne płacą za kampanie billboardowe cenę dużo wyższą niż rynkowa. Natomiast wynajmujący billboardy polityk płaci mniej niż w cenniku. Firma wynajmująca nośnik wychodzi na swoje – ci pierwsi zapłacili za kandydata.
O tym, że rządzący zawsze mają w kampanii lepiej niż opozycja i pośrednio lub bezpośrednio korzystają ze spółek Skarbu Państwa, wiadomo nie od dziś. Konkurenci PiS oceniają, że czas antenowy, który codziennie poświęcają im „Wiadomości”, jest wart setki tysięcy złotych. Do tego dochodzi także to, że bez problemu mogą wieszać swoje banery na obiektach, których zarządcą jest np. Agencja Mienia Wojskowego czy Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad. Ale tego w sprawozdaniach finansowych nie znajdziemy.