W wojnie celnej między USA a Chinami trwa zawieszenie broni. Natomiast dziś kończy się pierwsza od trzech miesięcy tura rozmów pokojowych między mocarstwami.
I chociaż przy stole w Szanghaju zasiedli najwyżsi rangą wysłannicy obydwu stron – sekretarz skarbu Steven Mnuchin oraz główny negocjator ds. handlu Robert Lighthizer z jednej, a wicepremier Liu He z drugiej – to nadziei na przełom nie ma. W najlepszym razie rozmowy wrócą do punktu, w którym w maju przerwali je Amerykanie rozwścieczeni wycofaniem się Chińczyków ze złożonych wcześniej obietnic.
Obie strony na razie kontynuują przeciąganie liny, aby sprawdzić, komu spór bardziej zaszkodzi. Pekin liczy, że cła na chińskie towary uderzą w amerykański biznes, podnosząc koszty działalności. Wiele wskazuje jednak na to, że ta kalkulacja nie do końca się spełnia. Spośród połowy 500 największych firm w USA, które złożyły już raporty za drugi kwartał, zaledwie jedna trzecia podała cła jako jedną z przeszkód dla działalności (mniej niż w 2018 r.), zaś trzy czwarte miały wyniki finansowe lepsze od prognozowanych przez analityków. Co więcej, amerykański biznes – zwłaszcza branży elektronicznej – po prostu już przenosi lub planuje przeniesienie części produkcji poza Chiny.
Jeśli to zjawisko przybierze na sile, Pekin przestanie być fabryką świata tej atrakcyjnej branży, z fatalnymi konsekwencjami dla gospodarki i lokalnego rynku pracy. Co więcej, nadziei na szybkie zakończenie rozmów nie daje sam prezydent Donald Trump. Ten stwierdził ostatnio, że nie wyklucza braku porozumienia aż do najbliższych wyborów prezydenckich w USA, czyli do listopada przyszłego roku. Lokator Białego Domu zresztą nie ma ciśnienia na szybkie dobicie targu z Chińczykami. Politycy w Waszyngtonie żądają raczej od prezydenta, żeby Pekinowi nie odpuszczał.