Ursula von der Leyen, wieloletnia minister w kolejnych rządach kanclerz Angeli Merkel, przez najbliższe pięć lat będzie kierować KE
Ursula von der Leyen, dotychczasowa minister obrony narodowej Niemiec, pokieruje Komisją Europejską. Jej nominację zatwierdził wczoraj wieczorem europarlament. Zaważyło zaledwie dziewięć głosów. Mogły przesądzić te oddane przez PiS, który w ostatniej chwili zdecydował się poprzeć jej kandydaturę.
Decyzja w Warszawie zapadła po długim wahaniu i zabiegach Berlina. Według naszych informacji tuż przed głosowaniem do premiera Mateusza Morawieckiego dzwoniła sama pretendentka. Rozmowę telefoniczną szef polskiego rządu odbył również z kanclerz Angelą Merkel. Ale obietnica zakończenia sporu o praworządność nie padła. Priorytety nowej szefowej Komisji nie pokrywają się z priorytetami Warszawy. Von der Leyen zapowiedziała wczoraj jeszcze ambitniejszą politykę klimatyczną i rozwój europejskiej współpracy obronnej – dwie rzeczy, na które polski rząd kręci nosem. Niemka zasygnalizowała jednak gotowość do kompromisu w kwestii relokacji migrantów.
Dla europosłów PiS Ursula von der Leyen na stanowisku szefowej KE to mniejsze zło niż Frans Timmermans
Von der Leyen będzie pierwszą w historii UE kobietą, która pokieruje Komisją Europejską. I drugim spośród 13 przewodniczących pochodzącym z Niemiec. Wczoraj jej kandydaturę zatwierdził Parlament Europejski głosami 383 euro posłów. O jej zwycięstwie przesądziło dziewięć głosów, bo liczyła się większość bezwzględna składu izby, a więc 374 głosy. 327 deputowanych było przeciw, od głosu wstrzymało się 22. – Staję w pokorze wobec rozmiaru zadania, jakie mnie czeka. Musimy działać razem – powiedziała po głosowaniu Niemka.
Kontrowersji wokół tej kandydatury nie brakowało zarówno na prawicy, jak i na lewicy. Zdzisław Krasnodębski z PiS mówi nam, że słyszał głosy krytyczne także wśród chadeków, w jej własnym obozie politycznym. Jak podkreśla, wczorajsze przemówienie von der Leyen było rozczarowujące, ale mimo to dano kredyt zaufania jej i przywódcom europejskim, którzy tę kandydaturę wysunęli.
– Trochę pod wpływem szantażu części mediów i sceny politycznej w swoim kraju i nie tylko, by nie zabiegać o głosy konserwatystów, starała się o poparcie głównie lewej strony sali. To przemówienie mogło być nieco bardziej wyważone – mówił.
Von der Leyen na stanowisku szefowej KE to dla Polski mniejsze zło niż Frans Timmermans, twarz sporu o praworządność, którego nominację na najwyższe stanowisko w Brukseli rząd skutecznie zablokował. Niemka co prawda zapowiedziała „brak kompromisu”, jeśli chodzi o praworządność i ambitne cele klimatyczne, co nie ucieszyło eurodeputowanych PiS. Ale mówiła też o tym, że monitoring przestrzegania zasad państwa prawa będzie taki sam we wszystkich krajach członkowskich, a transformacja energetyczna musi być sprawiedliwa.
Kwestia praworządności była poruszana przez premiera Mateusza Morawieckiego w rozmowach zarówno z von der Leyen, jak i Angelą Merkel. Jak mówi nasz rozmówca w rządzie, polska strona rozumiała, że taka zapowiedź nie mogła paść z ust polityk ubiegającej się o najwyższe stanowisko w Brukseli, bo straciłaby poparcie lewicy. Dobrze odbierane są natomiast w Warszawie sygnały o tym, że każde państwo w sprawie praworządności będzie traktowane przez nią równo.
Von der Leyen odziedziczy po swoim poprzedniku Jean-Claudzie Junckerze gabinet na najwyższym, 13. piętrze budynku Berlaymont – siedzibie Komisji. Nowa lokatorka to oczywiście zmiany w samym sercu Brukseli. Dymisję złożył już krajan Niemki Martin Selmayr pełniący funkcję szefa brukselskiej służby cywilnej. Jak sam powiedział, odszedł m.in. dlatego, aby walczyć z zarzutami o „germanizację Komisji”.
Przed nową szefową KE teraz trudny okres kompletowania składu nowej Komisji – proces, w którym tradycyjnie najważniejszy urzędnik w Brukseli nie ma zbyt wiele do powiedzenia (współpracowników podsuwają państwa członkowskie). Von der Leyen chce, aby kobiety stanowiły połowę komisarzy. Więcej kobiet w Komisji pięć lat temu chciał również Jean-Claude Juncker, ale ostatecznie nie zdecydował się otwierać kadencji potyczkami personalnymi z członkami Unii.
Frakcja socjalistów naradzała się w sprawie poparcia dla Niemki do ostatniego momentu. Źródło w grupie przekazało nam, że większość skłaniała się ku von der Leyen. Leszek Miller z należącego do socjalistów SLD potwierdził te informacje. – Jej przemówienie zrobiło dobre wrażenie. Przez długi czas na stanowisko grupy rezonowały jej wewnętrzne porachunki w Niemczech z socjaldemokratami. Ale cała grupa nie może od nich zależeć – mówił DGP były premier.
Tak trudnej drogi na stanowisko nie miał żaden z 12 dotychczasowych przewodniczących KE. Powody kłopotów Niemki były co najmniej trzy. Po pierwsze, większość w izbie straciła rządząca od 40 lat koalicja chadeków i socjalistów i von der Leyen była zmuszona szukać sojuszników w innych politycznych obozach. Po drugie, von der Leyen nie była w gronie „spitzenkandidaten” wskazanym jeszcze przed wyborami, bo 28 szefów państw i rządów zignorowało tę zasadę, narażając się europarlamentowi. Po trzecie, kandydatka do najwyższego stanowiska w Brukseli powinna być politykiem najmniej nielubianym, a miała silną opozycję we własnym kraju – będącą w rządzie niemiecką socjaldemokrację. Ostatecznie niemieccy socjaliści nie poparli von der Leyen, co de facto oznacza spór pomiędzy koalicjantami w rządzie w Berlinie.