Eurosceptycy postulują suwerenność państw narodowych, jednocześnie punktując UE za jej nieskuteczność oraz deficyt demokracji. Tymczasem obecny kształt UE, z jej zaletami i słabościami, to właśnie efekt wiodącej roli państw narodowych.
Unia Europejska doskonała nie jest, a politycy i komentatorzy od lewa do prawa wymieniają jej przeróżne wady. Chyba tylko najzagorzalsi euroentuzjaści twierdzą, że obecny kształt Wspólnoty i jej instytucji nie wymagają żadnych zmian. Pozostali obserwatorzy swoimi zarzutami wobec UE zapełniliby pewnie niejedną stronę maszynopisu. Lewica zarzuca Unii ignorowanie kwestii socjalnych, prawica – zbyt daleko idącą ingerencję w politykę państw członkowskich, a liberałowie – wciąż istniejące bariery na wspólnym rynku. Jednak trudno też nie dostrzec, że Unia Europejska stała się w ostatnim czasie etatowym chłopcem do bicia, a jej przeciwnicy obwiniają ją niemal o wszystkie kłopoty, z którymi mierzą się poszczególne państwa członkowskie oraz Europa jako całość. Większość tych zarzutów jest ze sobą sprzeczna, choć stawiają je często te same osoby, nawet nie zauważając braku logiki w swoich wywodach.

Paradoksy eurosceptycyzmu

Eurosceptycy narzekają więc na „deficyty demokracji w UE”, nie dostrzegając, że demokratyzacja Wspólnoty musi się wiązać z jej federalizacją, a przecież tego boją się jak ognia. Zwolennicy różnych „-exitów” narzekają również, że Unia nie radzi sobie z rozwiązywaniem palących problemów, choć nie radzi sobie najczęściej dlatego, że przeciwnicy głębszej integracji blokują oddanie jej większych kompetencji. Idealnym przykładem był kryzys uchodźczy, za który obwiniono zgodnie Brukselę, choć za ochronę granic zewnętrznych odpowiadały poszczególne kraje, a Frontex, Europejska Agencja Straży Granicznej i Przybrzeżnej, mógł co najwyżej spytać, czy nie trzeba im pomóc. Eurosceptycy wytykają też, że poszczególne kraje członkowskie w polityce zagranicznej dbają o własne interesy, zapominając o europejskiej solidarności, choć sami są zagorzałymi przeciwnikami uwspólnotowienia polityki zewnętrznej i obronnej. Ogólnie rzecz biorąc, przeciwnicy UE bardzo pieczołowicie wypatrują wszelkich przykładów protekcjonistycznych działań państw członkowskich, choć na co dzień postulują politykę nacjonalistyczną oraz suwerenność państw narodowych. Nazwanie takiej postawy niekonsekwentną byłoby zdecydowanie zbyt dyplomatyczne.
Eurosceptycy stworzyli też całą mitologię na użytek walki ze stworzonym przez siebie chochołem, który realną UE przypomina co najwyżej średnio. Według ich narracji Wspólnota to biurokratyczny moloch, który zatrudnia miliony osób, płacąc im pieniądze tak duże, że kariera w żadnym innym sektorze nie może być konkurencyjna wobec pięcia się w górę w unijnej hierarchii. Nic więc dziwnego, że te zastępy eurokratów całe dnie spędzają na uzasadnianiu swojego istnienia, wymyślając kolejne absurdalne przepisy i regulując, co się tylko da. Co gorsza, unijne przepisy nie tylko są zbędne, ale jeszcze ograniczają wolność obywateli państw członkowskich, umożliwiając cenzurę i inwigilację na niespotykaną skalę. Strażnicy eurokołchozu siedzą w Brukseli i wymyślają w swoich gabinetach sztuczne problemy, byle tylko je uregulować, choć nikt ich o to nie prosi. Jak każda mitologia, ta opowieść ma nawet swój urok i nic dziwnego, że zaczynają w to wierzyć nawet ci, którzy zwolennikami polexitu nie są. Tymczasem obraz Unii Europejskiej jako wszechwładnego potwora jest wyssany z palca, a wady UE wynikają z jej słabości i ograniczeń, a nie z rzekomej omnipotencji.

Mityczna eurokracja

Osławiona unijna biurokracja zatrudnia w sumie ok. 50 tys. osób. 32 tys. pracuje w Komisji Europejskiej, 7,5 tys. obsługuje pracę unijnego parlamentu, a 3,5 tys. zatrudnionych jest w sekretariacie Rady UE. Dodatkowo instytucje UE na stałe zatrudniają 5 tys. tłumaczy. 50 tys. osób może się wydawać na pierwszy rzut oka wielką grupą, ale mówimy o administracji organizmu politycznego liczącego ponad pół miliarda mieszkańców. Administracje poszczególnych krajów są bez porównania większe niż biurokracja unijna. W Polsce według GUS w sektorze „administracja publiczna, obrona narodowa i ubezpieczenie społeczne” pracuje 653 tys. osób. Dyżurni eurosceptycy mogliby zakrzyknąć, że przecież nie od dziś twierdzą, że także polska biurokracja jest rozrośnięta do przesady. Tylko że wskaźnik zatrudnienia w sektorze publicznym w Polsce jest na poziomie średniej UE czy Wielkiej Brytanii, która postanowiła się z tego klubu wypisać.
Także opowieści o gigantycznych pensjach w unijnych instytucjach są tanią demagogią. Unia Europejska na personel, administrację oraz utrzymanie budynków wydaje 6 proc. swojego rocznego budżetu. Opublikowany niedawno przez FOR „Rachunek od państwa” wykazuje, że na administrację rządową oraz samorządową wydajemy 5 proc. finansów publicznych, a więc niemal tyle samo co UE. Oczywiście pensje urzędników brukselskich przeliczane na złote mogą robić wrażenie, ale trzeba pamiętać, że przecież pracują tam także urzędnicy z krajów znacznie bogatszych od nas, a więc zarobki muszą być dostosowane do płac w Niemczech czy Holandii, a nie w Polsce czy Rumunii. Poza tym pensje te w Brukseli robią dużo mniejsze wrażenie niż we Wrocławiu czy Katowicach. Polska jest trzecim najtańszym krajem UE, z cenami na poziomie 57 proc. średniej unijnej. Jesteśmy niemal tak tani, jak Bośnia czy Kosowo (52 proc.). Tymczasem w Belgii wskaźnik cen wynosi 111 proc. średniej UE, a więc po przeliczeniu pensji eurokratów na polskie złote należy potem wynik podzielić przez dwa – dopiero wtedy uzyskamy ich realną siłę nabywczą.

Zgniłe kompromisy

Wyśmiewanie unijnych absurdów legislacyjnych to ulubiony sport polskich eurosceptyków. Wymieniają je oni jednym tchem – regulowana krzywizna banana, ślimak uznany za rybę śródlądową, dżem marchewkowy jako produkt owocowy. Większość tych absurdów opiera się na manipulacjach, a UE próbuje je naprostowywać, co się przebija do opinii publicznej dużo słabiej. Mało kto wie, że na stronie Komisji Europejskiej jest lista „euromitów”, których w latach 1992–2017 zanotowano 49 tys. i każdy z nich jest rozwiany. Większość z tych mitów była rozpowszechniana przez media brytyjskie, co może częściowo tłumaczyć wynik referendum ws. brexitu. W latach 90. takie pisma jak „The Sun” czy „Daily Mail” wielokrotnie pisały, że UE zakazała sprzedaży zakrzywionych bananów. W rzeczywistości wprowadzono jedynie ogólnoeuropejskie normy jakości i wielkości bananów, gdyż każdy kraj miał własne, czasem bardzo rygorystyczne, co utrudniało handel nimi. Co więcej, o wprowadzenie takich norm apelowali do KE zarówno krajowi ministrowie rolnictwa, jak i przedstawiciele branży. Nie przyśniły się one urzędnikom KE – gdyby nie sygnały ze strony państw i przedsiębiorstw, najpewniej w ogóle by się nimi nie zajęli.
Tak naprawdę większość przypadków „unijnych absurdów” jest podobna do sprawy banana. Stworzenie wspólnego rynku dla 28 państw wymaga harmonizacji 28 różnych krajowych standardów. To w oczywisty sposób zmusza do kategoryzowania i określania niektórych dóbr oraz usług, żeby nie było potem rozbieżności i napięć między kontrahentami. Co gorsza, w trakcie prac nad harmonizowaniem 28 systemów każde państwo próbuje ugrać dla siebie jak najwięcej, co prowadzi do różnych kompromisów, które na papierze wyglądają nieraz śmiesznie. Jednak uznanie ślimaka za rybę oraz marchewki za owoc to efekt nacisków Francji i Portugalii, a nie widzimisię eurokratów. Chyba eurosceptycy nie chcą zabronić państwom narodowym walczyć o swoje interesy, prawda?
„Rój pszczół staje się niczyim, jeżeli właściciel nie odszukał go przed upływem trzech dni od dnia wyrojenia. Właścicielowi wolno w pościgu za rojem wejść na cudzy grunt, powinien jednak naprawić wynikłą stąd szkodę. Jeżeli rój osiadł w cudzym ulu niezajętym, właściciel może domagać się wydania roju za zwrotem kosztów”. To wyimek nie z unijnej dyrektywy, tylko z polskiego kodeksu cywilnego. Każde państwo ma we własnych przepisach całe mnóstwo tych dziwacznie brzmiących. Współczesne gospodarki są tak złożone, że państwa niejedno krotnie muszą regulować przeróżne obszary życia, by wyjaśniać ewentualne nieporozumienia między różnymi podmiotami. Unia Europejska, która stworzyła wspólny rynek dla kilkudziesięciu krajów, nie jest żadnym wyjątkiem. Absurdalne przepisy wynikające z gry różnych interesów nie są też wcale współczesną specyfiką. Wielka Brytania kilka wieków temu zabroniła noszenia bawełnianych koszul, gdyż krajowi producenci wełny chcieli w ten sposób ograć chińską konkurencję.

Albo – albo

Instytucje unijne mają też być według eurosceptyków „niedemokratyczne”, ponieważ obywatele nie mają wpływu na obsadzanie kluczowych stanowisk, np. w KE, a nawet nie wiadomo, kto je w zasadzie wyznacza. Tymczasem to żadna tajemnica, są one obsadzane w wyniku negocjacji głów państw członkowskich, które to przecież objęły przywództwo w wyniku krajowych wyborów. Kształt KE jest więc pośrednio efektem głosowania obywateli poszczególnych krajów. Nic w tym dziwnego, UE jest organizacją międzynarodową, a w tego typu tworach stanowiska obsadza się właśnie w ten sposób. Czy obywatele państw członkowskich mają bezpośredni wpływ na wybór sekretarza generalnego ONZ albo NATO? Demokratyczny mandat mają przedstawiciele władz w państwach, a nie w organizacjach międzynarodowych. Jeśli ktoś postuluje demokratyzację wyboru urzędników KE czy RE, to jednocześnie musi popierać federalizację UE, czyli ewolucję jej w państwo. Nie można jednocześnie domagać się mandatu demokratycznego od szefa KE i sprzeciwiać się daleko idącemu pogłębieniu integracji.
Eurosceptycy postulują nacjonalistyczną politykę i ograniczenie władzy Brukseli. Jednocześnie grzmią na każdy przejaw polityki nacjonalistycznej w innych krajach członkowskich i krytykują UE za brak skuteczności w różnych sprawach. Tymczasem obecny kształt UE, z jej zaletami i słabościami, to właśnie efekt wiodącej wciąż roli państw narodowych. Nie da się zjeść banana i mieć banana.
Na administrację rządową oraz samorządową wydajemy 5 proc. finansów publicznych, a więc niemal tyle samo co UE. Pensje urzędników brukselskich przeliczane na złote mogą robić wrażenie, ale pracują tam także urzędnicy z krajów bogatszych od nas, a więc pensje muszą być dostosowane do płac w Niemczech czy Holandii, a nie w Polsce