Epopeja Juliana Assange’a zaczyna się raz jeszcze. Aresztowany w ekwadorskiej ambasadzie w Londynie twórca WikiLeaks może zostać wydany USA.
Magazyn. Okładka. 19.04.2019 / Dziennik Gazeta Prawna
To nie jest bohater – przekonywał szef brytyjskiej dyplomacji. – To on ujawnił prawdę dotyczącą tego, co działo się w Afganistanie i Iraku – odpowiedział mu lider opozycyjnej Partii Pracy Jeremy Corbyn. Australijczyk nie musi nic mówić, by wzbudzać kontrowersje, nawet po latach. Aresztowanie Juliana Assange'a tylko wzmocni jego legendę, dodając do niej wątek „noża wbitego w plecy” przez ekwadorskich przyjaciół.
Wizerunek „postrachu mocarstw” udało się mu zbudować zaledwie w cztery lata: między 2006 r., kiedy założył portal WikiLeaks, a 2010 r., kiedy szwedzcy śledczy postawili mu zarzuty napastowania seksualnego i gwałtu. W tym czasie „dorobił się” kilkunastu książek o sobie, hollywoodzkiej opowieści luźno opartej na swojej biografii i – rzecz jasna – wrogów. Zwłaszcza w Waszyngtonie. Bo WikiLeaks było przede wszystkim postrachem Stanów Zjednoczonych.
Adwersarze Assange’a są przekonani, że jego portal był narzędziem przeciwników USA na globalnej scenie – głównie Rosji, choć (zapewne) nie tylko. Najsłynniejszy i największy przeciek WikiLeaks – publikacja 250 tys. tajnych depesz amerykańskich dyplomatów – nie ujawnił zbyt wielu przypadków złamania prawa. Posłużył za to za dyplomatyczny magiel: przedstawiciele USA nie ukrywali w swoich relacjach do centrali krytycznych opinii o swoich gospodarzach. Przekazywali plotki, tajemnice alków i kont, ustalali reguły lokalnej realpolitik. Co nie znaczy, że WikiLeaks nie ujawniało – zgodnie z deklarowaną misją – przypadków łamania prawa, zbrodni wojennych, naruszeń praw człowieka czy korupcji. Ale chłopcem do bicia niemal zawsze był Waszyngton. Przy skali doniesień na temat występków Ameryki, Moskwa i Pekin wydawały się miejscami idyllicznymi.
To, co podważało wiarygodność twórcy serwisu na Zachodzie, przysparzało mu przyjaciół wśród adwersarzy Ameryki. Gdy posypały się oskarżenia pod adresem Assange’a, ten najpierw uciekł na Wyspy, a gdy zapadła decyzja o jego ekstradycji do USA, zyskał azyl w ambasadzie Ekwadoru. – Łączą nas przekonania dotyczące wolności słowa – zapewniał ówczesny prezydent tego kraju Rafael Correa.
Jeżeli wierzyć następcy Correi, Leninowi Moreno, Australijczyk nie pozostawał bezczynny. – Nie możemy pozwolić, by nasz dom, dom, który otworzył przed nim drzwi, stał się centrum szpiegostwa – rzucił Moreno, uzasadniając decyzję o wyrzuceniu Assange’a z placówki w Londynie. – Jakakolwiek próba destabilizacji jest dla Ekwadoru aktem karygodnym, jesteśmy suwerennym krajem, który z szacunkiem odnosi się do polityki wszystkich państw – uciął.
Co dokładnie należy przez to rozumieć, nie do końca wiadomo. Pracownicy ambasady mieli niewątpliwie dosyć zasiedziałego gościa: podobno Assange pojawił się w ambasadzie z walizką zawierającą instalację podsłuchową. I nie wahał się użyć urządzeń, być może próbując uzyskać informacje, które miałyby być dla niego gwarancją bezpieczeństwa. Ale z materiałów opublikowanych przez hiszpański „El País”, wynika, że to gospodarze non stop obserwowali gościa. I zarówno ten dozór, jak i po prostu wieloletnia, nawet jeśli względnie komfortowa, izolacja zaczęły odbijać się na jego zdrowiu fizycznym i psychicznym. Australijczyk zaczął się skarżyć na kłopoty ze wzrokiem, unikał kontaktów z personelem ambasady, sprzątaczki miały narzekać na pobrudzone ekskrementami ściany w toalecie, inni pracownicy – na próby nauki jazdy na deskorolce lub gry w piłkę w wąskich korytarzach budynku.
Zawiązany pod przymusem alians musiał w końcu pęknąć. Margarita Simonian, szefowa telewizji Russia Today, latem ubiegłego roku informowała o plotkach dotyczących negocjacji Brytyjczyków z Ekwadorczykami na temat wyrzucenia Assange’a z ambasady. Moreno miał być naciskany przez Amerykanów – Biały Dom uzależniał od tej decyzji zgodę na kredyt Międzynarodowego Funduszu Walutowego dla Ekwadoru. Być może tak było, bo w marcu MFW zaakceptował pożyczkę 4,2 mld dol. dla Quito.
Tak czy inaczej historia Assange’a doskonale wpisuje się w historię politycznych zwrotów, którymi naznaczona jest współczesna dyplomacja.

Wąsacz, który sam się wystawił

„Nikt poza grupą wysokich rangą oficerów wywiadu nie wie, co wydarzyło się tej nocy” – pisze Stephen Kinzer, reporter dziennika „The New York Times”. Najczęściej powtarzana wersja wydarzeń jest taka: korpulentny, wąsaty 50-latek został w pośpiechu wyprowadzony z kompleksu zabudowań greckiej ambasady w Nairobi. Prawdopodobnie powiedziano mu, że jedzie na lotnisko. Kolumna nie ujechała daleko – po kilku minutach zatrzymało ją komando zamaskowanych mężczyzn i przechwyciło. W ten sposób dobiegała końca epopeja lidera Partii Pracujących Kurdystanu (PKK) Abdullaha Őcalana. W ciągu kilku tygodni między jesienią 1998 r. a lutym 1999 r. przywódca tureckich Kurdów przemierzył w desperackiej rejteradzie Syrię, Rosję, Włochy, Grecję, by w końcu dotrzeć do Kenii.
Zaczęło się od tego, że Turcja straciła cierpliwość i sięgnęła po najmocniejszy argument w swoim arsenale. Ultimatum postawione Syrii było klarowne: jeśli nie pozbędzie się ze swojego terytorium Őcalana, Ankara wypowie jej wojnę. Lider PKK od lat zarządzał z kryjówki w Damaszku działaniami swojej partyzantki. Reżim Hafiza al-Asada (ojca obecnego prezydenta) patrzył na działania Őcalana przez palce, bo władzom w Damaszku regionalna dominacja Turków nie była w smak. Jednak Syryjczycy błyskawicznie się złamali.
Następnie namierzono Őcalana w daczy pod Moskwą. Gdy ta informacja stała się jawna, Kreml odciął się od niego w kilka godzin. Borys Jelcyn uzgodnił jednak z włoskim rządem Massimo D’Alemy, że Őcalan może lecieć do Rzymu. W tym czasie sympatycy „sprawy kurdyjskiej” organizowali już poparcie dla niego. – On nazywa się partyzantem, ale co w gruncie rzeczy może zrobić innego w chwili, gdy jego lud jest mordowany? – pytała retorycznie wdowa po prezydencie Francji Danielle Mitterrand. Lider PKK Kurd wylądował w kolejnej willi, tym razem pod Rzymem, gdzie zaczął przyjmować europejskich polityków, z których wielu miało nadzieje namówić go do jakiejś formy pojednania z Turcją.
Ankara szybko uderzyła w Rzym: przed placówkami Italii w Turcji pojawili się demonstranci palący włoskie flagi, w gazetach zaroiło się od karykatur włoskich polityków. „Na pikietach skandowano «Przeklęte Włochy! Przeklęte Włochy!». W sklepach można było deptać importowane z Włoch cytryny. W ulotkach organizacji młodzieżowych nawoływano do bojkotu pizzy i spaghetti” – wspominał Kinzer, wówczas korespondent swojej gazety nad Bosforem.
Őcalan zniknął. Po kilku dniach namierzono go na pokładzie prywatnego samolotu, który próbował wylądować w Rotterdamie – nie dostał pozwolenia. I znowu zniknął: dopiero po aresztowaniu dowiedziano się, że pod swoje skrzydła wzięli go Grecy, tradycyjnie wrodzy Turkom. To oni mieli mu dostarczyć fałszywy cypryjski paszport i w końcu odesłać do swojej ambasady w Kenii. „Fatalny wybór” – podsumowywał Kinzer. Kenia wychodziła wówczas właśnie z szoku po ataku bombowym Al-Kaidy na ambasadę USA (oraz analogicznym w Tanzanii). A lider PKK nie ułatwiał sprawy – pierwsze, co zrobił po rozpakowaniu się w Nairobi, to wyciągnięcie telefonu satelitarnego i dziesiątki rozmów po całym świecie w poszukiwaniu bardziej perspektywicznej przystani. W ówczesnych realiach wywiadowczych równie dobrze mógłby dać ogłoszenie do gazety o swojej nowej lokalizacji.
Skończyło się tak, że Turcy go porwali. „Przez dwa dni i dwie noce tureckie telewizje niemal nieustannie emitowały trzyminutowe nagranie z komandosami wprowadzającymi Őcalana do samolotu na lotnisku w Nairobi, jakby widzowie musieli zobaczyć to tuzin razy, by uwierzyć, kolejny tuzin, by zacząć świętować, i potem jeszcze tuzin, by ich nienawiść znalazła ujście” – opisuje reporter „NYT”. „Ale jeszcze bardziej od obrazów przemawiała ścieżka dźwiękowa. Otaczany stalinowskim kultem przywódca partyzantów łkał jak dziecko. «Naprawdę kocham Turcję i Turków», mówił tym, którzy go pochwycili. «Moja matka była Turczynką. Naprawdę, kocham Turcję i chcę jej służyć. Jeśli dostanę szansę, zrobię to. Tylko niech nie będzie tortur. Będę szczęśliwy, mogąc służyć»” – zaklinał się.
Ubocznym efektem pochwycenia Őcalana był kryzys w gabinecie greckiego premiera Kostasa Simitisa, który został oskarżony przez opozycję o spiskowanie z Turkami, a przez lewicowych sympatyków – o zdradę politycznego sojusznika. Za skandal zapłacił wówczas stanowiskiem szef dyplomacji Theodoros Pangalos. „Simitis bardzo starał się poprawić relacje z Turkami. Ale dla wielu Greków pomaganie Turkom w łapaniu ich wrogów to krok za daleko” – kwitował po dramatycznych wydarzeniach w Kenii tygodnik „The Economist”. Nastroje odwróciły się jesienią, gdy Turcję spustoszyło potężne trzęsienie ziemi: na wiele miesięcy w Grecji zapanowało wówczas współczucie dla sąsiadów ze wschodu, które utorowało Simitisowi drogę do dosyć trwałej – patrząc z dzisiejszej perspektywy – poprawy stosunków.

Aleja zdradzonych partyzantów

Cel uświęca środki. Wielu Serbów (i nie tylko) do dzisiaj wierzy, że Slobodan Milošević został sprzedany Międzynarodowemu Trybunałowi Karnemu ds. Jugosławii. Ekstradycji satrapy dokonano 28 czerwca 2001 r., w przeddzień rozpoczęcia konferencji, która miała przynieść zrujnowanemu dekadą wojen i nalotami NATO państwu 1,28 mld dol. wsparcia. Nie mówiąc o tym, że kwestia wydania Miloševicia – a wkrótce później kolejnych osób oskarżanych o zbrodnie wojenne popełnione podczas bałkańskich konfliktów – była zasadniczym warunkiem otrzymywania przez władze w Belgradzie wsparcia finansowego, znoszenia sankcji i stopniowej integracji z Zachodem.
Jeszcze bardziej radykalnego zwrotu dokonał pod koniec lat 90. libijski dyktator Muammar al-Kaddafi, odcinając się od związków z tymi, których wysławiał jako bohaterów „walki o wolność” lub „samostanowienie”. A takich organizacji było wiele – począwszy od lat 70., pieniądze i broń otrzymywała m.in. IRA oraz grupa propagująca rewoltę ludu Kanak na Nowej Kaledonii (Melanezja).
Największego rozgłosu tej zmianie politycznego klimatu przez Kaddafiego nadała ekstradycja dwóch libijskich agentów, oskarżonych o przygotowanie zamachu na samolot linii PanAm, który spadł koło szkockiego Lockerbie w 1988 r: Abdelbaseta Alego Mohameda al-Megrahiego oraz Al Amina Chalify Fhimaha. Co ciekawe, Libia nigdy nie przyznała się do zorganizowania tego zamachu – a zaniedbania w czasie śledztwa do dziś napędzają teorie o irańskim lub syryjskim sprawstwie – i do 1999 r. odmawiała wydania dwóch funkcjonariuszy. Przeważyła jednak chęć uwolnienia się od embarga i pęd Kaddafiego do powrotu na salony.
Ekstradycja zresztą nie stanowiła epilogu tej historii. Fhimah został uniewinniony, Megrahi dostał dożywocie. Po ośmiu latach za kratami szkocki rząd zdecydował o uwolnieniu – rzekomo umierającego – libijskiego agenta. Ten wrócił do domu, z pompą witany przez samego Kaddafiego, i przeżył jeszcze niemal trzy lata, ciesząc się względną wolnością. Z czasem niemal bez wątpliwości dowiedziono, że jego zwolnienie zostało okupione kontraktami dla brytyjskich firm naftowych. Szczegółów negocjacji w tej sprawie zapewne nigdy nie poznamy, bo tajemnice te Kaddafi zabrał ze sobą do grobu – o ironio, zdradzony przez niedawnych aliantów z Europy i USA, którzy jeszcze kilka lat wcześniej zachwalali zwrot dyktatora w stronę Zachodu i wyczekiwali przed jego namiotem na audiencję (i kontrakty, rzecz jasna).
Wbijanie noża w plecy nie dotyczy wyłącznie jednostek – jak zrobił to z własnymi ludźmi Kaddafi. Jednym z powodów, dla których studenckie lewicowe partyzantki w Meksyku nigdy nie urosły w siłę, był brak wsparcia ze strony Fidela Castro. Kubański reżim nie wyciągnął do nich ręki, bo odległy ideologicznie rząd Partii Rewolucyjno-Instytucjonalnej w Meksyku był jednym z nielicznych w regionie, które nie zerwały stosunków dyplomatycznych z Hawaną po castrowskiej rewolucji. Oczywiście i w tej historii jest zwrot: po latach okazało się, że ta polityka Meksykanów była prowadzona w porozumieniu z Waszyngtonem i dopiero w okresie prezydentury Vincente Foxa (2000–2006) Meksyk przyjął niezależny od USA kurs, przy okazji schładzając relacje z Hawaną.
Zdradliwy okazał się też sojusz irańskich Mudżahedinów Ludowych (MEK) z Saddamem Husajnem. Ugrupowanie, które było jednym z motorów Rewolucji Islamskiej w Iranie w 1979 r., szybko znalazło się na kursie kolizyjnym z coraz bardziej żądnymi władzy ajatollahami. W ciągu dwóch lat po obaleniu szacha dowodzona przez Masuda Radżawiego formacja musiała salwować się ucieczką z ojczyzny: siły lojalne wobec najwyższego przywódcy, ajatollaha Ruhollaha Chomeiniego, zaczęły obławę na członków MEK.
Uciekinierów przyjmował z otwartymi ramionami iracki dyktator Saddam Husajn. Nic dziwnego, trwała już rozpętana przez niego wojna z Republiką Islamską. MEK próbował też przenosić swoje struktury do Francji, gdzie funkcjonowały emigracyjne skupiska perskiej opozycji wszelkiego rodzaju. Ale nie zagrzał tam miejsca: w 1986 r. ówczesny premier Jacques Chirac dobił targu z Teheranem – w zamian za uwolnienie francuskich zakładników wziętych do niewoli przez libański Hezbollah (ugrupowanie, które w sporej mierze jest kontrolowane przez Irańczyków), Paryż zgodził się wyrzucić z kraju wszystkich członków MEK. Bezpieczną przystań ponownie oferował Saddam Husajn, ale jak się okazało – nie bezinteresownie. Tuż przed końcem wojny licząca 7 tys. ludzi formacja została rzucona do walki przeciw rodakom. Zdobyła jedno z miast po irańskiej stronie granicy, gdy Irakijczycy w jednej chwili odcięli wsparcie lotnicze i zostawili ludzi Radżawiego na łaskę i niełaskę wroga. Trudno powiedzieć, co się dokładnie wydarzyło – MEK oszacował po wszystkim straty na 1,5 tys. osób, Teheran twierdził, że jego armia dopadła co najmniej 4,5 tys. bojowników. Radżawi zaś musiał przełknąć tę zdradę – przetrwał w Bagdadzie aż do obalenia Saddama w 2003 r. Potem zniknął, do dziś nie ma pewności, czy żyje.

Kropla w morzu potrzeb

Haki na dotychczasowych sojuszników, nowi przyjaciele czy tłum zwolenników – nic w zasadzie nie gwarantuje przetrwania w świecie realpolitik. Assange nie ma zbyt wielu atutów. Stoją za nim brytyjscy laburzyści, a przynajmniej frakcja zgromadzona wokół Corbyna. W ostatni poniedziałek w jego obronie wystąpiła niewielka grupka europejskich polityków – z deputowanymi niemieckiej Die Linke, Heike Hänsel oraz Sevimem Dagdelenem, oraz hiszpańską eurodeputowaną Aną Mirandą, na czele. Zaapelowali oni do Unii Europejskiej o azyl dla Australijczyka, pozwalający mu uniknąć ekstradycji do USA.
Ale Őcalana broniły wielotysięczne manifestacje rozsianych po świecie Kurdów, Kaddafi miał możnych przyjaciół, choćby Silvio Berlusconiego i Władimira Putina. Talibowie mieli możnych sponsorów w pakistańskim wywiadzie, którzy z jednej strony ich chronili, ale z drugiej – co jakiś czas wydawali w ręce Amerykanów. O ironio, dla Assange’a jedyną nadzieją jest to, że pięć minut jego sławy dawno minęło, zaś jego ekstradycja utknie w meandrach europejskich i australijskich procedur.
Haki na dotychczasowych sojuszników, nowi przyjaciele czy tłum zwolenników – nic w zasadzie nie gwarantuje przetrwania w świecie realpolitik. Assange nie ma zbyt wielu atutów