Nawet najbardziej twardzi zawodnicy czasem muszą przyznać, że rzeczywistość ich pokonała. Taki dzień nadszedł wczoraj dla premier Theresy May. Szefowa brytyjskiego rządu zapowiedziała, że jeśli do 12 marca Izba Gmin nie przyjmie wynegocjowanego przez jej gabinet porozumienia wyjściowego, dzień później będzie mogła zadecydować, czy chce opuścić UE bez umowy. Jeśli posłowie zadecydują, że brexit musi się odbyć w uporządkowany sposób – i jakiś deal jest potrzebny – wówczas 14 marca będą mieli możliwość zagłosowania za przesunięciem daty wyjścia poza 29 marca.
Dotychczas taka deklaracja nie przechodziła pani premier przez gardło. Prawdą jest, że nigdy jej nie wykluczyła expressis verbis, co w języku polityki oznacza, że wciąż leżała na stole. Niemniej jednak May unikała tematu opóźnienia brexitu jak ognia, deklarując, że jej celem jest wyprowadzenie Zjednoczonego Królestwa ze Wspólnoty 29 marca. Zresztą wczoraj także padły te słowa.
Okoliczności zmusiły też do działania siedzącego w Westminsterze naprzeciw pani premier lidera Partii Pracy Jeremy’ego Corbyna. Stanąwszy w obliczu rebelii we własnej partii (dotychczas legitymacjami rzuciło siedem osób), przewodniczący zapowiedział, że jest gotów wesprzeć organizację kolejnego referendum, w którym wyborcy mieliby możliwość opowiedzenia się za opcją „remain”, czyli pozostania we Wspólnocie.
Taka opcja także wciąż leży na stole. Od połowy ubiegłego roku, czyli odkąd w tej sprawie wypowiedział się Trybunał Sprawiedliwości UE, wiemy, że proces wycofania się z „n-exitu” (w miejsce literki „n” proszę wstawić nazwę dowolnego państwa, które się opamiętało) jest jednostronny. Wszystko, co taki kraj musi zrobić, to po prostu przedłożyć odpowiedni papier na Radzie Europejskiej, czyli spotkaniu szefów rządów państw UE. Taki wniosek nie byłby głosowany, nawet gdyby strony napsuły sobie po drodze mnóstwo krwi i znaleźli się tacy, którzy chcieliby w ostatniej chwili jednak pokazać exitowym kolegom wyjście.
Nad Tamizą nie ma jednak apetytu na to, żeby w Unii pozostać. Nie zdradzają tego nawet posunięcia, o których wspomniałem powyżej. Jeśli chodzi o Corbyna, warto przypomnieć, że w referendum w 2016 r. krzyżyk postawił przy opcji „leave”, czyli wychodzimy. Co prawda przewodniczący laburzystów wolałby, aby Wielka Brytania po wyjściu pozostała w bliskiej relacji z UE – nawet w unii celnej – niemniej jednak chce, aby jego kraj z Unii wyszedł. To, że zostawił uchyloną furtkę dla drugiego referendum, nic nie zmienia. Taka propozycja nie przejdzie przez Izbę Gmin i nawet w obrębie samej Partii Pracy wzbudzi sprzeciw ponad 20 posłów.
Brexitu nie rozmiękcza również premier. W tym sensie pozostała wierna enigmatycznym słowom, jakie padały z jej ust jeszcze w 2016 i 2017 r., a mianowicie „brexit znaczy brexit”. To znaczy: „Albercik, wychodzimy”, sięgając po klasykę polskiej kinematografii. Kierunek został wyznaczony i nie zmienią go ewentualne potknięcia po drodze. Trzy miesiące później, rok czy dwa lata późnej, Zjednoczone Królestwo wyjdzie z UE.
Oczywiście nikt by się nie obraził, gdyby Brytyjczycy zdecydowali się jednak zostać. Należy im jednak pozwolić odejść. Proces brexitu – nie jako papierologia mająca umożliwić kursowanie samolotom, ale polityczna obietnica – zaszedł już za daleko, zbyt głęboko jest wryty w świadomość brytyjskiego społeczeństwa. Gdyby ktoś teraz miał zawrócić ten okręt, skończyłoby się to katastrofą.
W Unii zostałby więc kraj, który nie tylko na dzień dobry był najbardziej eurosceptyczny ze wszystkich, ale też taki, w którym spora część społeczeństwa – być może nie większość, ale licząca się mniejszość – czułaby się zdradzona przez własną klasę polityczną. „Najpierw przez dwa lata opowiadali, że wyprowadzą nas spod brukselskich szponów, potem nie mogli się dogadać, a teraz nas oszukali”. Jeśli ktoś przed 2016 r. bezkrytycznie łykał każdą demonizującą Unię okładkę tabloidu „Daily Mirror”, to jaki miałby stosunek do UE, gdyby nie udał się brexit?
Problem polega na tym, że ta licząca się mniejszość stałaby się obiektem pożądania polityków nad Tamizą. A jak zabezpieczyć ich poparcie? Oczywiście antyunijną retoryką. Jak łatwo taka mniejszość może wziąć polityczny mainstream za zakładnika, przekonaliśmy się za kadencji Davida Camerona, kiedy eurosceptyczne skrzydło Partii Konserwatywnej zmusiło premiera do działań prewencyjnych: najpierw poszukiwania nowych warunków uczestnictwa Wielkiej Brytanii w UE, a potem także złożenia obietnicy referendum.
Gdyby brexit się nie udał, ta mniejszość byłaby jeszcze silniejsza – i miałaby jeszcze większy wpływ na brytyjską scenę polityczną. To oznaczałoby paraliż funkcjonowania Unii, bowiem Brytyjczycy byliby gotowi stawiać się w każdej sprawie, byle tylko udowodnić eurosceptykom w domu, że to potrafią. Cameron zagłosował np. przeciw kandydaturze Jean-Claude’a Junckera na przewodniczącego Komisji Europejskiej bez wyraźnego powodu. W samym szczycie kryzysu zadłużeniowego zablokował również wpisanie do traktatów instrumentów, które miały służyć do walki z nim. Do dzisiaj są one instytucjami pozatraktatowymi, stworzonymi na podstawie osobnych umów międzynarodowych.
Lekko sceptyczna Wielka Brytania była w Unii potrzebna i przydatna, ale powrotu do takiej Wielkiej Brytanii już nie ma. Gdyby powstrzymano brexit, w Unii pozostałby kraj oszukany, poniżony i hamulcowy. Nie najlepsze cechy do budowy Wspólnoty.