- Korea Północna nie zrezygnuje z broni atomowej, ponieważ widzi w niej gwarancję swojego przetrwania. Do stołu rozmów zaś pcha Pjongjang potrzeba złagodzenia sankcji, co jest niezbędne do modernizacji gospodarki - mówi w wywiadzie dla DGP Oskar Pietrewicz, ekspert Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych.
Dzisiaj rozpoczyna się dwudniowe spotkanie prezydenta USA Donalda Trumpa z przywódcą Korei Północnej Kim Dzong Unem w Hanoi. Głównym tematem rozmów ma być denuklearyzacja, czyli rezygnacja z atomowych ambicji Pjongjangu. Taką deklarację obie strony złożyły podczas pierwszego spotkania w Singapurze w 2018 r. Od tamtej pory nie padły jednak żadne konkrety. Szczyt w Wietnamie jest postrzegany jako kontynuacja dialogu. Nawet Trump przez ostatnie dni starał się studzić oczekiwania wobec rozmów, zaznaczając, że to zaledwie pierwsze z wielu spotkań z północnokoreańskim przywódcą.
Oskar Pietrewicz, ekspert Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych fot. materiały prasowe / DGP
Po raz kolejny zadajemy sobie pytanie, czego tak naprawdę chce Korea Północna.
Wydaje się, że jej nadrzędnym interesem jest przetrwanie reżimu w możliwie niezmienionym kształcie. Stąd motywacja dla rozwijania programu atomowego: Koreańczycy z Północy uważają, że tylko posiadanie broni nuklearnej może to zagwarantować.
Skąd to przekonanie?
Kim Dzong Un ma na uwadze negatywne doświadczenia Mu’ammara al-Kaddafiego czy Saddama Husajna. Ci przywódcy chcieli posiadać broń masowego rażenia, po czym wyrzekli się tych ambicji i bardzo źle skończyli. Podobne wnioski wyciągają z przypadku Ukrainy, która dobrowolnie zwróciła Rosji poradziecki arsenał atomowy. Oni realistycznie podchodzą do stosunków międzynarodowych. Nie ufają instytucjom i gwarancjom międzynarodowym. Są przekonani, że jeżeli sami nie zapewnią sobie bezpieczeństwa, nikt im tego nie zagwarantuje. Broń atomową uważają za element odstraszający przed agresją.
Czy jest możliwe, żeby zrezygnowali z programu nuklearnego?
Uważam, że nie. I nie jest to tylko moje zdanie, ale też wielu innych analityków zajmujących się Koreą Północną. Denuklearyzacja rozumiana jako demontaż programu atomowego, zniszczenie zaplecza atomowego, głowic i materiału rozszczepialnego jest raczej niemożliwa. Inna sprawa, że denuklearyzacja może oznaczać także inne kroki.
Jakie?
Dużym sukcesem w negocjacjach byłoby zamrożenie programu atomowego, czyli sytuacja, w której Pjongjang przestaje rozwijać technologie nuklearne. Być może taki jest faktyczny cel USA i pozostałych państw zaangażowanych w rozmowy. Oznaczałoby to m.in. zgodę na wpuszczenie obserwatorów Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej do wybranych ośrodków, gdzie są prowadzone takie prace, zwłaszcza do najbardziej znanego w Jongbjon. Korea Północna wydała już zresztą taką zgodę na przełomie wieków.
Z taką zgodą wiąże się ryzyko.
Otwarta pozostaje kwestia, czy wpuszczając obserwatorów, Pjongjang pokazałby całe zaplecze technologiczne. Najbardziej wrażliwe elementy mogły zostać przeniesione do ośrodka, którego jeszcze nie znamy. A kraj jest bardzo niedostępny, niezinfiltrowany. Oceniając ich możliwości, bazujemy głównie na zdjęciach satelitarnych, które nie dają pełnego oglądu sytuacji.
Dlaczego wobec tego naciskać na takie rozwiązanie?
Celem powinno być zamrożenie, ucywilizowanie programu atomowego, żeby nie dopuścić do wycieku technologii nuklearnych poza granice kraju. To jest wyzwanie, bo jeśli Korea Północna nie będzie poddana monitoringowi, może sprzedawać fragmenty swojej technologii, a nabywcy znaleźliby się szybko.
Amerykanie nie sprzedają tego szczytu w ten sposób.
O denuklearyzacji mówi się od 25 lat. Gdyby więc Donald Trump przyznał teraz, że jest ona niemożliwa, oznaczałoby to fiasko, przyznanie się do porażki polityki prowadzonej od ćwierćwiecza. Dlatego utrzymywana jest ta fikcja denuklearyzacji, bo stanowi też narzędzie presji politycznej wywieranej na Koreę Północną. Wydaje mi się, że jesteśmy świadkami procesu przygotowywania się różnych graczy na to, jak żyć z nuklearną Koreą Północną. To jest trochę jak wybór mniejszego zła: lepsza jest lekko otwarta Korea Północna niż taka, która przeprowadza nowe testy.
Dlaczego tyle czasu zajęło zaakceptowanie tych realiów?
Przez bardzo długi czas wydawało się, że całkowita denuklearyzacja jest możliwa. Niestety, należy zgodzić się z Donaldem Trumpem, że polityka „strategicznej cierpliwości” Baracka Obamy to były przespane lata. Bardzo dynamiczny rozwój programu nuklearnego i rakietowego to ostatnie pięć lat. Jeśli więc w Waszyngtonie było przekonanie, że Korea Północna sama zrezygnuje z programu, to było błędne – bo dlaczego miałaby sama rezygnować. Dla tego kraju broń nuklearna to jedyne narzędzie silnego oddziaływania na arenie międzynarodowej. Bez tego nie ma możliwości wywarcia na kogokolwiek presji.
To może skończmy z tą fikcją i powiedzmy: OK, to jest kraj, który ma broń atomową.
Wtedy musimy sobie zadać pytanie, co to oznacza z punktu widzenia nierozprzestrzeniania broni masowego rażenia. Jeśli będzie przyzwolenie polityczne na to, aby Korea Północna weszła do klubu państw atomowych, to od razu pojawia się pytanie, dlaczego inne również nie miałyby się w nim znaleźć. Tego obawiają się wszystkie państwa posiadające broń atomową.
Program nuklearny będzie głównym tematem rozmów, ale chyba nie jedynym.
Chodzi o budowę – jak to mówią Koreańczycy z Północy – zaufania w relacjach z Amerykanami, o normalizację stosunków z USA. Chodzi o takie rzeczy, jak zakończenie stanu wojny ze Stanami Zjednoczonymi czy otwarcie biura łącznikowego w Pjongjangu, czyli coś na kształt tego, co Amerykanie zrobili w Chinach na początku lat 70. i co było zapowiedzią normalizacji stosunków. Korea Północna nie chce rozmawiać wyłącznie o broni nuklearnej, bo z ich perspektywy jest to sytuacja, w której Waszyngton wysuwa jednostronne żądania, nie oferując nic w zamian. A lista oczekiwań północnokoreańskich jest dość długa, w tym usunięcie amerykańskich żołnierzy z Półwyspu Koreańskiego.
Pjongjang od dawna mówi, że czuje się zagrożony z powodu obecności wojskowej USA w Korei Południowej, ale czy nie jest to argument na wyrost? Wiedzą doskonale, że nikt nie chce wojny.
Jest to pewien element psychopolityczny, na który ma wpływ syndrom oblężonej twierdzy, naturalny w tak zamkniętym kraju. Poza tym 2017 r. dla Korei Północnej był sygnałem ostrzegawczym, bo z ich perspektywy Donald Trump jest innym przywódcą niż wcześniejsi prezydenci USA. Wydaje mi się, że oni naprawdę mieli sporo wątpliwości, czy Trump aby nie zdecyduje się na jakieś punktowe uderzenie na ich kraj.
Czyli ostra retoryka – wpisy na Twitterze o „rakietowym człowieczku” – opłaciła się i zmusiła Kim Dzong Una do zajęcia miejsca przy stole?
Sama retoryka może nie, ale w połączeniu z sankcjami – co wymagało przecież zbudowania koalicji w Radzie Bezpieczeństwa – zadziałała.
Korea Północna to sukces Trumpa?
Należy przypomnieć, że trochę sam rozpętał to piekło. Podpalił, a teraz mówi, że ugasił.
W jego mniemaniu może trzeba było najpierw trochę dolać oliwy do ognia, żeby potem skutecznie go ugasić.
Wielu ekspertów jest zdania, że dla Trumpa szczyt z Kimem jest głównie na użytek wewnętrzny. Nie zmienia to faktu, że w grę wchodzą ustalenia takie, jak możliwość ograniczenia obecności wojskowej na Półwyspie Koreańskim – zwolenników takiego pomysłu Trump znalazłby również w Kongresie. Oczywiście prezydent musiałby wtedy zważyć, czy w ramach umowy z Kimem zaryzykowałby nadwątlenie zaufania sojuszników, w tym wypadku Korei Południowej.
Na ile realny jest scenariusz, że podczas tego spotkania pojawią się jakieś konkrety?
Możliwy jest wariant: kompleks nuklearny w Jongbjon poddany jakiejś formie kontroli międzynarodowej, wgląd dla obserwatorów z zewnątrz do ośrodków, gdzie są rozwijane technologie rakietowe w zamian za wyjątki od sankcji, np. zgodę na to, żeby Korea Południowa rozwijała stosunki gospodarcze z Koreą Północną pod postacią przede wszystkim ponownego otwarcia kompleksu przemysłowego w Kaesŏng.
Coś, czego bardzo chciałby prezydent Korei Południowej Moon Jae-in.
I który nie może tego zrobić, bo sankcje wiążą mu ręce. Roli południowokoreańskiego przywódcy w tych rozmowach nie sposób nie docenić, bo jest on zwolennikiem dialogu z Koreą Północną. Co więcej, to m.in. z inspiracji Seulu czynione są wyjątki od reżimu sankcyjnego, jak dialog międzykoreański dotyczący modernizacji wspólnych dróg i kolei. Niby bardzo ograniczone działania, ale wymagały zgody Rady Bezpieczeństwa ONZ. Jeśli więc ma dojść do kompromisu w stylu „coś za coś”, to obstawiam Jongbjon za Kaesŏng.
Programy atomowy i rakietowy to skomplikowane przedsięwzięcia, które wymagają dostępu do dewiz. Nie ma takiej obawy, że otwarcie gospodarcze spowoduje, że będą mieli ich więcej i dzięki temu sfinansują zakupy, o które teraz im trudno?
Problem w tym, że nawet tak ostry system sankcyjny, jak nałożony po 2016 r., jest przez Pjongjang bardzo dobrze obchodzony. Problemem są Chiny. Sankcje działały stosunkowo dobrze, dopóki wywiązywali się z nich Chińczycy. Ale od 2018 r. pojawia się coraz więcej doniesień, że kontrole na granicy chińsko-północnokoreańskiej nie są już tak ostre. W końcu po coś Kim Dzong Un widział się z cztery razy z prezydentem Chin Xi Jinpingiem. Chińczycy mogą widzieć rozwodnienie reżimu sankcyjnego jako element koniecznego podtrzymania reżimu. Pekinowi zaś zależy na podtrzymaniu reżimu, bo obawia się chaosu, jaki mógłby wywołać jego upadek.
Kimowi udało się nawiązać dialog z USA. Co jeszcze ma na głowie?
Dla Kima podstawowe wyzwania są jednak związane z sytuacją wewnętrzną. Wbrew temu, co czasem się słyszy, Korea Północna nie upadnie, bo w połowie lat 90. była w dużo gorszej sytuacji. Teraz jest lepiej, a do tego ma argument w polityce zagranicznej – broń atomową – i wsparcie Chin, czego wcześniej nie miała. Kim Dzong Un zdał sobie sprawę, że nie da się prowadzić polityki wewnętrznej w taki sam sposób, jak przez ostatnie kilkadziesiąt lat. Niewątpliwie kraj wejdzie na ścieżkę modernizacji wewnętrznej. Pytanie tylko, jak będzie wyglądała: czy będzie podobna do wariantu chińskiego, wietnamskiego, czy południowokoreańskiego? Jeśli miałbym obstawiać, będzie to jednak wariant północno koreański.