Niechęć wobec przybyszów to sposób na leczenie kompleksów białej biedoty i reakcja na pogardę, z jaką patrzą na nią liberałowie
Na finiszu kampanii wyborczej w USA zdarzyło się coś, co media głównego nurtu przyjęły z konsternacją. Cindy Hyde-Smith, która wygrała II turę w Missisipi, na pytanie, czy przyjęłaby zaproszenie na publiczne wieszanie, czyli coś na kształt linczu, odpowiedziała, że tak i że usiadłaby w pierwszym rzędzie. Potem okazało się, że kobieta chodziła do ogólniaka z nieformalnym zakazem wstępu dla „kolorowych”. Dziennikarze dotarli do jej książki pamiątkowej z klasy maturalnej, a tam znaleźli zdjęcie, na którym Cindy jako cheerleaderka pozuje na tle konfederackiej flagi.
W Missisipi afroamerykańska mniejszość jest najliczniejsza w całej Ameryce i sięga prawie 40 proc. Za to biali niemal w całości głosują na republikanów i nie podoba im się emancypacyjne dziedzictwo. Hyde-Smith nie tyle wygrała pomimo swojej niefortunnej wypowiedzi, ale właśnie z jej powodu. Kandydatkę mocno wspierał przy tym Donald Trump. I udowodnił, że ma swój twardy i wierny elektorat. Jeszcze przed politycznymi narodzinami obecnego prezydenta został on opisany przez J.D. Vance’a, pochodzącego z biednej robotniczej rodziny z Appalachów, który dzięki stypendiom zdobył wykształcenie i zrobił karierę w Dolinie Krzemowej. Jego wydany w 2016 r. pamiętnik nosi tytuł „Hillbily Elegy”, co znakomicie przetłumaczył na polski Tomasz Gałązka jako „Elegia dla bidoków”, czyli pogardzanych przez elity „buraków” i „wieśniaków”.
Rodzinę autora, od pokoleń mieszkającą w Kentucky i Ohio, dotknęły w latach 90. kryzysy – od zamykania fabryk, przez epidemię uzależnienia od opioidów, po destabilizację więzi. Ostoją dzieciństwa byli dziadkowie, matka odbijała się od kolejnych „wujków”, doraźnie wypełniających obowiązki ojczyma. Sama była uzależniona od narkotyków, za co trafiła pod kuratelę kuratora. I nieraz prosiła syna, by oddał za nią próbkę moczu do badań. Babcia, chociaż mało czuła, pilnowała, by chłopak nie zszedł na złą drogę. Do jakiegoś stopnia jest to metafora starej, prowincjonalnej Ameryki, ostrej, lecz dającej poczucie sprawiedliwości.
Vance nie bierze zakładników: uważa, że to lewica rozpuściła jego ojczyznę. Stworzyła państwo, w którym system umożliwił chłopakom z ludu „ślizganie się” po życiu, dając im ofertę zasiłków i programów pomocowych, z których utrzymywanie się opłaca się bardziej niż praca. Jeżeli – jego zdaniem – ten model będzie dalej trwać, niebieskie kołnierzyki na zawsze osuną się w otchłań życia z dnia na dzień. Tak samo jak Vance czują ci, którzy już po publikacji książki zagłosowali na Trumpa: że Partia Demokratyczna, nawet pełna dobrych intencji, wepchnęła ich w pułapkę.
Sam autor udzielił wywiadu pismu „American Conservative”, w którym tłumaczył wybór Trumpa.
– Moja babcia mówiła, że my, bidoki, jesteśmy jedyną grupą, na którą można patrzeć z góry i się tego nie wstydzić. Ta pogarda sprzyja Trumpowi. Jest jedynym politykiem, który walczy z wrażliwością elit, na dobre i na złe. Pamiętam, gdy Hillary Clinton mimochodem wspominała, że górnicy stracą pracę, a Barack Obama rozważał, dlaczego biała klasa robotnicza tak uporczywie trzyma się swojej religii i broni palnej. U nas ludzie noszą tę cudzą pogardę niczym order, ale ona wciąż ich boli i dlatego szukają kogoś, kto wypowie wojnę tym, którzy nimi pogardzają. Trump może zrobić dla nich przynajmniej to – mówił.
Wojna handlowa z Chinami, którą zaczął Trump, zaszkodziła przemysłowi samochodowemu i rolnictwu, szczególnie producentom soi. General Motors zamyka fabryki, a pobratymcy Vance’a tracą pracę. A jednak to, co daje im prezydent, jest dla nich wartościowsze niż stan konta, bo wypracowany za Clintona i Obamy fundament bezpieczeństwa ekonomicznego i tak mają. Trump oferuje im kapitał duchowy: poczucie wyjątkowości w amerykańskim społeczeństwie.
Już 80 lat temu afroamerykański intelektualista W.E.B. Dubois zastanawiał się, czemu czarni i biali robotnicy nie są w stanie wspólnie walczyć o swoje, chociaż łączy ich interes ekonomiczny. I doszedł do wniosku, że zubożeni po wojnie secesyjnej plantatorzy i byli właściciele niewolników przeciągnęli białą biedotę na swoją stronę i utrwalili w nich, że wspólny etos jest ważniejszy niż to, kto ile zarabia i jak żyje. Przez 100 lat ten system był utrwalany de iure, a po 1965 r., kiedy uchwalono ustawy desegregacyjne, trwał de facto. I z Trumpem z impetem wrócił.
200 lat temu wśród dominujących protestantów wybuchła antykatolicka histeria. Kiedy po zarazie ziemniaczanej do Ameryki zaczęli przybywać Irlandczycy, populiści z Partii Nic Niewiedzących straszyli, że ich misją jest uzależnienie USA od papieża. Potem w skórę dostali Włosi, Polacy i wschodnioeuropejscy Żydzi. Kiedy zaczęli się asymilować, wrogiem stali się Chińczycy. Jeszcze pod koniec XIX w. Azjaci musieli płacić haracz policjantom w San Francisco, żeby chronili ich przed bandami. Mimo to zarejestrowano kilkadziesiąt przypadków linczów. Od 30 lat głównym szwarccharakterem stali się Latynosi. Zamieszanie z imigrantami, którzy koczują na granicy meksykańsko-amerykańskiej, jest karmieniem ego ubogich białych.