Niedawno media społecznościowe obiegła wiadomość o tym, że marszałek Sejmu Marek Kuchciński wysłał do pierwszego czytania obywatelski projekt ustawy znoszący obowiązek szczepień. Informacja, zwłaszcza wśród osób krytycznych wobec rządu, kolportowana była jako świadectwo tego, że Armagedon u bram. Za chwilę przestaną szczepić, a stąd prosta droga do dżumy czy cholery. Problem w tym, że mało kto z kolportujących zna ustawę o wykonywaniu inicjatywy ustawodawczej przez obywateli.
A tam jest sztywny zapis, że ustawa ma w ciągu trzech miesięcy od daty wpłynięcia do marszałka Sejmu zostać przesłana do pierwszego czytania. To przepis, który działa od 1999 r. Więc Marek Kuchciński musiał to zrobić, podobnie, gdyby projekt wpłynął w poprzedniej kadencji, musieliby to zrobić Małgorzata Kidawa-Błońska czy wcześniej Radosław Sikorski. Wątpliwe, by projekt wniesiony 11 lipca został rozpatrzony na tym posiedzeniu, ale musi się to stać w ciągu miesiąca.
Szczerze mówiąc, to dobrze, że istnieje taki przymus. Skoro konstytucja wprowadziła takie rozwiązanie, to rozsądny jest przepis nakazujący projektom obywatelskim dawać szanse. Nierozsądne jest natomiast co innego – próba narzucenia aksjomatu, że projektów obywatelskich nie można odrzucić w pierwszym czytaniu i Sejm musi nad nimi pracować. To twierdzenie, z którym na ogół zgadza się każda opozycja. Lansował je np. PiS w poprzedniej kadencji i został słusznie oskarżony o hipokryzję, gdy w tej kadencji upadł projekt komitetu Ratujmy Kobiety. Tyle że w przypadku wielu projektów obywatelskich hipokryzją jest ich wysyłanie do dalszych prac, gdy w Sejmie nie ma większości, by je uchwalić.
Dla mnie twierdzenie, że projekt, pod którym zebrano podpisy trzech promili obywateli mających prawa wyborcze, musi trafić do dalszego czytania bez względu na jego treść, jest nierozsądne. W tym kontekście sprawa ustawy antyszczepionkowej jest z jednej strony kontrowersyjna, ale z drugiej oczywista. To poniekąd strzelanie do jednej bramki. Nie ma szans, by taki postulat przeszedł w obecnym parlamencie, a skoro tak, to nie ma sensu, by głosować za przesłaniem go do dalszych prac w Sejmie. Najprościej go odrzucić. Czy stanie się coś strasznego? Zapewne nie. Gdyby do Sejmu wpłynął obywatelski projekt o polskiej wyprawie na Marsa, też nie ma sensu go rozpatrywać na poważnie, jeśli rząd nie widzi możliwości sfinansowania takiej wyprawy. A czy stałoby się coś złego, gdyby do kosza trafił np. projekt ustawy o ustanowieniu 17 października dniem sprzedaży bezpośredniej? Zapewne mało który czytelnik o nim słyszał, ale taki projekt jest w Sejmie od poprzedniej kadencji i czeka cierpliwie, aż zajmą się nim posłowie. A ci wcale nie muszą tego zrobić, bo poza terminem przesłania projektu do pierwszego czytania w ustawie o obywatelskiej inicjatywie ustawodawczej nie ma innych obligów.
Projekty obywatelskie w przeciwieństwie do innych nie ulegają dyskontynuacji. Ten wyjątek miał zapewne wyrażać szacunek dla wysiłku obywateli, ale w praktyce daje alibi, by projekty ukryte w megabajtach danych pokrywały się cyfrowym kurzem w jakichś zapomnianych katalogach na stronie Sejmu. To przepis skazujący większość inicjatyw na pobyt w archeo. W zeszłej kadencji było w Sejmie ćwierć setki projektów obywatelskich, w tej jest podobnie i większość nie zostanie rozpatrzona na poważnie. Szczerze mówiąc, to nawet dobrze, że posłowie nie będą marnowali czasu swojego i pracowników kancelarii na projekty niemające szans na wejście w życie. Tyle że lepiej, by takie sito założyć na wejściu, żeby nie łudzić wnioskodawców tym, że ich postulaty mają jakąś szansę.