Zmarł torturowany bohater wojny w Wietnamie, kandydat na prezydenta USA, amerykański senator John McCain. Czytam więc jego ostatnią książkę (napisaną z pomocą wieloletniego współpracownika Marka Saltera „The Restless Wave: Good Times, Just Causes, Great Fights, and Other Appreciations”) – i podczas lektury z dreszczem zdaję sobie sprawę, że to ten rodzaj śmierci, który jest historycznie symboliczny, bo sam, będąc końcem, wyznacza bardzo wiele innych końców.

John McCain, umierając, zabiera ze sobą wiele rzeczy. Polityczny romantyzm, ostatnią inspirującą wersję konserwatyzmu, w której centrum jest ludzki charakter i jego siła. Zabiera przekonanie, że poświęcenie polityce ideowej, nie partyjnej, jest sensowną polityczną drogą. Zabiera też wiarę w strukturalną siłę liberalnej demokracji i przeświadczenie, że Ameryka, a szerzej Zachód, mają wobec reszty świata głębokie zobowiązanie moralne.
To nie tak, że są to rzeczy wartościowe bezdyskusyjnie – ale samo ich istnienie w publicznej przestrzeni było jednak bezdyskusyjnie wartościowe. Widać to najwyraźniej, gdy próbuję przenieść niektóre sceny z jego życia i niektóre jego słowa w nasze polskie realia; to zabieg, który obnaża pustotę naszej polityki i duchową próżnię naszych partyzanckich, małych, plemiennych ideologii.
Ci, którzy znali McCaina, będą za nim tęsknić, a ci, którzy go nie znali, będą tęsknić za tym, co McCain w publicznej świadomości reprezentował.
McCain, niezłamany latami uwięzienia i tortur, zawsze był niewiarygodnie ambitny, nastawiony na wyścig, gotowy do potyczki. Jego przyjaciel, republikanin Lindsey Graham, powiedział kiedyś, że gdy tylko McCain słyszy bijatykę po drugiej stronie ulicy, natychmiast tam biegnie, żeby wziąć w niej udział. A jednak, kiedy czytam w „The Restless Wave…” jego opowieść o kampanii prezydenckiej w 2008 r., w której mierzył się z Barackiem Obamą, rozumiem, że ta typowo amerykańska ambicja jest całkowicie kompatybilna z pokorą i szacunkiem dla innego. McCain wykazuje pokorę wobec demokratycznego procesu, który pozbawia go upragnionego stanowiska, pokorę wobec własnych niedociągnięć i win, pokorę wobec historii, którą reprezentował w tamtym momencie Obama, nie on. „Chciałem wygrać” – pisze. „Chciałem zostać prezydentem. Ale i ja wiedziałem, że to kandydatura Obamy była świadectwem społecznego postępu”.
Wspomina też, jak męczące były dlań szalone teorie spiskowe na temat Obamy – od sugestii, że urodził się w Kenii, przez oskarżenia o terroryzm, po twierdzenia, że tak naprawdę Obama jest Arabem. Ci, którzy śledzili tamtą kampanię, dobrze pamiętają moment, w którym na spotkaniu wyborczym z McCainem jakaś kobieta mówi do mikrofonu, że ten cały Obama to Arab i ona mu nie ufa. „Nie, proszę pani. Jest porządnym, rodzinnym człowiekiem, obywatelem Ameryki, z którym nie zgadzam się politycznie – i po to właśnie są wybory” – odpowiada McCain. Czy można sobie wyobrazić analogiczną sytuację w naszym dzisiejszym klimacie politycznym? Spróbujmy: „Nie ufam temu Tuskowi, bo to zdrajca i Niemiec” – mówi kobieta do Kaczyńskiego na spotkaniu, a on odpowiada: „Nie, proszę pani, to obywatel Polski, porządny człowiek, z którym po prostu fundamentalnie nie zgadzamy się co do tego, co jest najlepsze dla naszego kraju”. Czyta się jak satyrę, prawda?
Najdziwniejsze jest to, że McCain nigdy nie przestaje widzieć w swoich przeciwnikach ludzi, a dopiero potem konkurentów. „Kiedy przynależność polityczna stała się głównym i jedynym atrybutem, wedle którego osądzamy innych?” – pyta. „Z Tedem Kennedym nigdy nie głosowaliśmy na tego samego kandydata na prezydenta. Z Joe Bidenem także nie. Ani z Russem Feingoldem. Ani z całą masą demokratów, których przyjaźń uczyniła moje życie bogatszym, sprawiła, że byłem lepszym senatorem i lepszą osobą”. Kiedy krytykował politykę zagraniczną Obamy, który według niego powinien był bardziej stanowczo interweniować w Syrii czy doprowadzić do końca interwencję w Libii, nigdy nie przypisywał mu tchórzostwa, ignorancji czy złych intencji, a jedynie wyłuszczał, dlaczego według niego dany ruch był błędem. Na zagraniczne spotkania zabierał młodych senatorów, tak radykalnie konserwatywnych, jak i mocno lewicowych (raz towarzyszyli mu młody konserwatysta Dave Perdue i Elisabeth Warren, o której dziś można powiedzieć, że jest jak nasz Biedroń – wieczną nadzieją nowej lewicy) i starał się, by nieformalne rozmowy między nimi doprowadziły do rozpoznania wspólnego człowieczeństwa pod maską politycznych afiliacji.
Nie sposób oczywiście wyobrazić sobie podobnej wycieczki, w której w hipotetycznym polskim parlamencie hipotetyczny młody poseł z ONR i hipotetyczna posłanka Razem pierwszej kadencji odbywają ważną podróż pod skrzydłami doświadczonego centrysty. Takie szalone pomysły symbolicznie odchodzą w przeszłość razem z McCainem – nie tylko z winy nowej generacji polityków, ale także przez sterowaną przez rozwój internetu zmianę politycznej dynamiki, w której plemienność jest zasilana przez mechanikę żywiącego się emocjami sieciowego kapitalizmu.
Dla samego McCaina siła nowych mediów w czynieniu podziałów była w 2008 r. wielką niespodzianką. Przychylne Obamie mainstreamowe media, zamiast pochwalić jego reakcję na sugestię, że Obama jest Arabem, wygenerowały na ten temat wiele artykułów klikalnych dla demokratów – część z nich krytykowała McCaina za to, że z niewystarczającą siłą zaprzeczył, jakoby Obama faktycznie był Arabem, druga część zaś (w tym the „New York Times”) protestowała przeciw całości jego reakcji, która miała rzekomo sugerować, że z byciem Arabem jest coś nie w porządku. Gdyby McCain żył dłużej, być może w końcu musiałby się nauczyć, że jedynym sposobem przetrwania w tym nowym środowisku politycznym jest zostanie bezwolnym awatarem jednoznacznego politycznego poglądu – wtedy przynajmniej twoje gazety dobrze o tobie piszą.
A o McCainie pod koniec jego życia naprawdę dobrze nie pisał nikt — „demokratyczne” gazety nigdy nie mogły mu wybaczyć poparcia dla wojny w Iraku, Sarah Palin jako współkandydatki, wątpliwości w sprawie uniwersalnej opieki zdrowotnej czy konserwatywnych poglądów obyczajowych i tylko ostrożnie celebrowały jego wewnątrzpartyjną opozycję w stosunku do Donalda Trumpa. Media prawicowe zaś nie mogły znieść jego dezynwoltury w wystąpieniach przeciwko Trumpowi i nazywały go RINO, skrótem od angielskiego określenia na „Republikanina tylko z nazwy”. Dopiero po śmierci wszyscy przypomnieli sobie, że wielkich ludzi jednak jest dość mało i naraz zaczęto pisać peany, opuszczać flagi i płakać. W końcu zmuszono do tego nawet Trumpa.
Nie wszyscy jednak – partyzancki internet nie śpi. Moi progresywni znajomi na Facebooku, w lęku o swoje progresywno-demokratyczne legitymacje, które można przecież w chwili głupiego patosu stracić na zawsze, wrzucali statusy typu: „Najwidoczniej bycie amerykańskim bohaterem nie wyklucza bycia rasistowskim podżegaczem wojennym”. By odpowiedzieć językiem McCaina: nie wątpię w wasze szczere pragnienie, by Ameryka była sprawiedliwym krajem. Ale pomoc innym, także militarna, to część amerykańskiej tożsamości. Czasem kończy się to dobrze, czasem gorzej. Ale „Nigdy nie możemy uwierzyć, że nasze błędy wykluczają nas z wspierania praw innych. To nie pokora. To rezygnacja z odpowiedzialności moralnej”.
Można się z nim nie zgadzać. Ale ciszej z tymi epitetami.
Wraz z McCainem odchodzi wiara w to, że Zachód ma obowiązek szerzenia liberalnej demokracji na świecie – wszędzie zaczyna rządzić pragmatyczny styl polityki międzynarodowej i izolacjonizm militarno-gospodarczy. Odchodzi też przekonanie, że ta sama siła moralna, która jest potrzebna do walki o własny kraj, predestynuje człowieka do udziału w polityce – coraz częściej sądzimy, że są to cnoty nieuzupełniające się, ale sobie przeciwne.
DGP
I odchodzi też świat, w którym ktokolwiek mógł, bez ironii, napisać na pożegnanie do swoich współobywateli: „Amerykanie […] Nie zawsze mamy rację. Jesteśmy porywczy i niecierpliwi […] Przesadzamy, kłócąc się o małe rzeczy i czyniąc z nich trwałe podziały. Bywamy egoistyczni i zbyt szybko obwiniamy innych za własne błędy. Ale nasz kraju, to jesteś ty. Jakich wspaniałych rzeczy dokonaliśmy, wiele więcej dobra niż zła […] pomogliśmy uwolnić innych, uczynić ich bezpieczniejszymi i bogatszymi [...] Teraz potrzebujemy siebie nawzajem; potrzebujemy przyjaciół na świecie, a oni potrzebują nas. Dzwon bije dla nas, moi drodzy. Ludzkość na nas liczy i powinniśmy być z tego powściągliwie dumni … [a teraz] dzwon bije dla mnie. Wiedziałem, że to się w końcu stanie. Ale mam nadzieję, że i ci, którzy pogrążą się w żałobie po mnie, i ci, którzy tego nie zrobią, będą świętować, jak ja, szczęśliwe życie w niedoskonałej służbie kraju uszytego z ideałów, którego sukces nadal pozostanie nadzieją dla świata. I życzę wam wielkich przygód, dobrego towarzystwa i życia tak szczęśliwego, jak moje”.