Nawet jeśli premier nie zostanie odwołana, to i tak w praktyce nie będzie mogła skutecznie rządzić krajem.
Odejście z rządu Theresy May dwóch kluczowych ministrów, którzy najmocniej kontestowali z preferowaną przez nią ostatnio wizję miękkiego brexitu, tylko pozornie wygląda na zwycięstwo brytyjskiej premier. W rzeczywistości jest odwrotnie – pozycja May jest słabsza niż kiedykolwiek od momentu, gdy latem 2016 r. przejęła kierowanie Partią Konserwatywną oraz rządem, i wydaje się, że to nie ona będzie wyprowadzała za niespełna dziewięć miesięcy Wielką Brytanię z Unii Europejskiej.
Theresa May od kilkunastu miesięcy z coraz większą trudnością próbowała utrzymać kruchą równowagę między zwolennikami twardego i miękkiego brexitu. Takie balansowanie było konieczne, bo rząd i tak nie ma stabilnego zaplecza parlamentarnego – większość ma tylko dzięki poparciu małej północnoirlandzkiej partii DUP. A skrajne frakcje konserwatystów, czyli radykalni zwolennicy brexitu oraz zwolennicy jego maksymalnego złagodzenia bądź nawet zatrzymania, są na tyle liczne, że rebelia którejkolwiek z nich pozbawiałaby May możliwości rządzenia. Stąd też w wąskim gabinecie ministrów odpowiedzialnych za resorty bezpośrednio związane z wyjściem z Unii, May utrzymywała równowagę sił. Ubocznym skutkiem tego balansowania było jednak to, że ponad rok od momentu rozpoczęcia negocjacji z UE brytyjski rząd nie potrafił przedstawić spójnej wizji tego, jak wyobraża sobie przyszłe relacje z Brukselą. Udało się to dopiero w piątek wieczorem, gdy gabinet przyjął wspólną deklarację w sprawie dalszych negocjacji. Jednak już kilkadziesiąt godzin później cały ten plan się zawalił. Najpierw, w niedzielę wieczorem, rezygnację złożył minister ds. brexitu i główny negocjator w rozmowach z Unią David Davis, a wczoraj po południu także minister spraw zagranicznych Boris Johnson. Obaj uważają, że rządowa strategia jest zbyt dużym rozwodnieniem brexitu w stosunku do tego, czego domagali się wyborcy w referendum.
O ile odejście samego Davisa jeszcze nie przesądzałoby o losie May, bo na jego miejsce powołany został inny twardy zwolennik brexitu, dotychczasowy wiceminister budownictwa Dominic Raab, o tyle odejście z rządu Johnsona może być dla brytyjskiej premier potężnym ciosem. Johnson jest postacią bardzo wyrazistą i od dawna nie krył, że jego ambicją jest fotel premiera. To oznacza, że frakcja radykalnych zwolenników brexitu zapewne złoży wniosek o odwołanie May z funkcji liderki partii i spróbuje przeforsować kandydaturę Johnsona.
Jako że w klubie parlamentarnym Partii Konserwatywnej zwolennicy wyjścia z UE bez umowy są mniejszością, możliwe jest, że May wygra głosowanie. Nie rozwiąże to jednak jej problemów, bo bez głosów zbuntowanej frakcji radykalnych brexiterów nie będzie w stanie przeforsować żadnej ustawy związanej z wystąpieniem z Unii. Chyba że spróbuje uciekać się do pomocy opozycyjnej Partii Pracy, ale ta nie ma żadnego interesu w tym, by pomagać rządowi. Zatem zupełnie realną perspektywą są kolejne przedterminowe wybory. Problem w tym, że i one niewiele rozwiążą, bo wobec stałego, w miarę równego podziału brytyjskiego społeczeństwa na zwolenników i przeciwników wyjścia z UE wątpliwe jest, by przyniosły one wyraźnie inny układ sił niż obecny. A poza tym czasu jest coraz mniej. Negocjacje z Unią miały się zakończyć jesienią, w najgorszej wersji z końcem roku, a nowe wybory i powoływanie nowego rządu oznaczałoby, że nie będzie żadnej szansy na dotrzymanie tych terminów.