Po ponad dwóch latach od referendum, w którym Brytyjczycy opowiedzieli się za wystąpieniem z Unii Europejskiej, narasta świadomość ludzkich kosztów tej decyzji. Niestety dla Brytyjczyków jest to trochę późno, być może nawet za późno na wynegocjowanie z UE porozumienia minimalizującego społeczne koszty brexitu.
– Mój ojciec ma raka. Mój brat mieszka we Francji. Po sześciu miesiącach kuracji ojciec może w końcu odwiedzić brata. Jeśli stan zdrowia ojca pogorszy się na miejscu, to będzie mógł korzystać z pomocy francuskiej opieki zdrowotnej. Jest to możliwe tylko dzięki Europejskiej Karcie Zdrowia. Spójrzcie nam w oczy i powiedzcie, że brexit jest wart zachodu – mówi Stella Plage, wściekła na swój rząd mieszkanka Wielkiej Brytanii.
W marcu 2017 r. gabinet Davida Camerona zdecydował o uruchomieniu procedury wychodzenia z UE, która przewiduje dwa lata na negocjowanie warunków brexitu. Wydawało się wtedy, że to dostatecznie długo, by wypracować porozumienie, które będzie akceptowalne dla obu stron. Jednak czas się kończy. Za sześć miesięcy Wielka Brytania formalnie przestanie być członkiem Unii, tymczasem nie ma jeszcze żadnej jasności, na jakich warunkach brexit będzie się dokonywać, i wszystkie scenariusze, włącznie z brakiem porozumienia, są możliwe na obecnym etapie. Ten ostatni, czyli tzw. hard exit, oznaczałby wystąpienie Wielkiej Brytanii ze wspólnego rynku, przywrócenie ceł i innych zapór w handlu z UE, koniec swobodnego przepływu osób i przywrócenie wiz dla obywateli Unii. Krótko mówiąc, Wielka Brytania wróciłaby do relacji braku współpracy z Unią Europejską, czyli miałaby status porównywalny z Rosją czy Egiptem. W wersji łagodniejszej, uzgodnionej przez poprzedni gabinet Theresy May, znanej pod nazwą planu z Chequers (od letniej rezydencji pani premier, gdzie ją uzgodniono), oznacza pozostanie Wielkiej Brytanii w większości obszarów wspólnego rynku, ale uzyskanie przez Zjednoczone Królestwo możliwości zawierania umów handlowych z państwami trzecimi i zakończenie swobodnego przepływu osób.
Propozycja z Che quers, choć zdaniem Londynu kompromisowa, nie spełnia oczekiwań UE, a jednocześnie jest pod obstrzałem lokalnych twardych brexitowców, takich jak poprzedni szef dyplomacji Boris Johnson, którzy uznali ją za kapitulację wobec Brukseli. UE uważa propozycję z Chequers za klasyczną metodę wybierania wisienek z tortu – Wielka Brytania chce korzystać z wolnego handlu, bo chce mieć dostęp do ogromnego rynku zbytu UE, a jednocześnie domaga się zamknięcia własnego rynku pracy, między innymi – a nawet przede wszystkim – dla pracowników z Polski. Przewodniczący Rady Europejskiej Donald Tusk twierdzi, że nie będzie zgody UE na takie wybiórcze koncepcje. Innym punktem zapalnym jest kwestia granicy w Irlandii Północnej. Żadna ze stron nie chce twardej granicy w regionie, w którym kruchy pokój udaje się utrzymywać w dużej mierze dzięki swobodnemu przepływowi osób. Unia proponuje objęcie całości Irlandii zasadami wspólnego rynku, na co z kolei nie zgadza się Londyn.
Okazuje się więc, że wychodzenie z UE po wielu latach funkcjonowania w europejskim systemie naczyń połączonych jest niezwykle trudne i kosztowne dla Londynu. Jak wiedzą wszyscy rozwiedzeni, rozwiązanie związku wymaga uzgodnienia wielu dużych i drobnych kwestii. Niedogadanie się przez strony we wszystkich sprawach oznacza niedogadanie w żadnej z nich. W przypadku brexitu strony nawet nie uzgodniły jeszcze zasad dochodzenia do kompromisu. A czasu jest już bardzo mało, co poważnie zwiększa ryzyko rozwodu bez porozumienia.
Ryzyka twardego brexitu
Sprowadzenie współpracy między Zjednoczonym Królestwem i Unią Europejską do rangi relacji obcych i zewnętrznych przy całkowitym wyjściu ze wspólnego rynku oznaczałoby ogromne perturbacje dla brytyjskiej gospodarki. Zdaniem obecnego szefa resortu finansów Philipa Hammonda straty wynosiłyby nie mniej niż 140 mld funtów, czyli w sumie tyle, ile udało się Wielkiej Brytanii zaoszczędzić w wyniku różnych pakietów oszczędnościowych i polityki zaciskania pasa stosowanej przez ostatnie 10 lat.
W rzeczywistości już dziś Wielką Brytanię zaczynają dotykać skutki relokacji banków, firm ubezpieczeniowych i przemysłu mechanicznego. Jak wiadomo, perełką i siłą napędową brytyjskiej gospodarki jest słynne City, finansowe centrum Londynu. Tymczasem jedna trzecia z ankietowanych przez firmę doradczą EY banków zadeklarowała intencję przeniesienia się do Frankfurtu lub Dublina i ucieczkę przed konsekwencjami brexitu. Naturalnie wyjście Wielkiej Brytanii ze wspólnego rynku wzmocni jeszcze ten trend.
Przemysł motoryzacyjny również zwalnia i czarno widzi przyszłość możliwości eksportowych. Produkujące słynnego Mini Coopera BMW zapowiedziało już co najmniej miesięczną przerwę produkcyjną, mającą rozpocząć się bezpośrednio po wyjściu Wielkiej Brytanii z UE 31 marca 2019 r. Land Rover ogranicza produkcję do trzech dni w tygodniu, Jaguar również zapowiada zmniejszenie obrotów. Przemysł motoryzacyjny ewidentnie przygotowuje się na możliwość wprowadzenia ceł przez UE po ewentualnym wystąpieniu Wielkiej Brytanii ze wspólnego rynku, co zapewne uczyniłoby kontynuację produkcji nieopłacalną. Już dziś dawne zagłębie motoryzacyjne Birmingham–Coventry–Lichfield wygląda depresyjnie. Straszą opuszczone hale produkcyjne i osiedla, które zamieniają się w getta. Twardy brexit tylko pogłębi problemy społeczne tej części Wielkiej Brytanii.
Całkowitym wycofaniem się z Wielkiej Brytanii w konsekwencji scenariusza twardego brexitu grozi wprost szef brytyjskiej gałęzi Airbusa, Tom Williams. Airbus zatrudnia bezpośrednio na Wyspach 14 tys. osób, a wraz z podwykonawcami aż 100 tys. Wartość zeszłorocznej produkcji firmy w Wielkiej Brytanii jest oceniana na 3,8 mld funtów. Airbus planował rozpoczęcie produkcji nowych skrzydeł samolotowych na Wyspach, ale obecnie wstrzymuje się z tą decyzją do rozstrzygnięcia charakteru scenariusza brexitowego.
Brexitowcy zarówno twardzi, jak i miękcy są zgodni, że należy przywrócić pełną kontrolę granic i zatrzymać emigrację z innych – głównie nowych – państw członkowskich UE, w tym przede wszystkim z Polski. Jak wiadomo, to właśnie sentymenty antyimigracyjne były jednym z głównych powodów motywujących poparcie dla kampanii brexitowej. Natomiast ekonomiści jednym głosem mówią o tym, że zahamowanie imigracji będzie mieć poważne negatywne konsekwencje nie tylko dla wzrostu gospodarczego, ale również stanu finansów publicznych. Według wyliczeń prestiżowego ośrodka Oxford Economics, imigranci z UE wnoszą rocznie w postaci podatków i innych świadczeń 2,3 tys. funtów więcej do budżetu państwa niż z niego dostają. W dłuższym okresie, obejmującym średnią życia imigranta z UE, wkład netto do budżetu państwa obejmuje aż 78 tys. funtów. Jednocześnie wkłady osób urodzonych i wychowanych w Wielkiej Brytanii praktycznie balansują się, tzn. wpłacają one do budżetu mniej więcej tyle, ile z niego dostają. Powstrzymanie imigracji będzie więc w praktyce oznaczać zmniejszenie dochodów budżetu państwa i w konsekwencji konieczność podniesienia podatków.
Twardy brexit może mieć negatywne konsekwencje gospodarcze i fiskalne. Jest rzeczą oczywistą, że wyjście Wielkiej Brytanii ze wspólnego rynku będzie skutkować podrożeniem kosztów produkcji, co będzie oznaczać rewolucję dla brytyjskiej gospodarki i zdaniem Międzynarodowego Funduszu Walutowego (MFW) może wpędzić brytyjską gospodarkę w recesję. Kłopoty tej natury będą wymagały od obywateli większych wpłat na programy socjalne na rzecz tych, którzy będą najbardziej dotknięci skutkami tych zjawisk – głównie pracowników przedsiębiorstw, które będą uciekać za granicę. Wiele wskazuje na to, że premier May ma pełną świadomość zagrożeń wynikających z twardego brexitu i że będzie się starała uniknąć tego scenariusza. Czy uda się jej przekonać do kompromisu UE, a przede wszystkim własną partię?
Czy rząd Theresy May przetrwa?
Brexit spowodował niebywały chaos w brytyjskiej polityce, która jest zwykle uważana za poukładaną i przewidywalną. Torysi, czyli konserwatywna partia Theresy May, są bardzo podzieleni: na twardych brexitowców, na łagodniejszych brexitowców i na zwolenników pozostania w UE. Przy czym każda z tych frakcji dzieli się na podfrakcje. Jednocześnie główne ugrupowanie opozycyjne – czyli laburzyści – jest podobnie podzielone (choć w innych proporcjach). Do tego jego liderem jest starej daty socjalista Jeremy Corbyn, który uważa UE za kapitalistyczny spisek, i generalnie sprawia wrażenie, jakby się emocjonalnie zatrzymał w latach 80. poprzedniego wieku.
/>
Przetrwanie przez May permanentnego kryzysu, w jakim znalazła się brytyjska polityka po referendum w 2016 r., nie byłoby możliwe bez wysoko rozwiniętego instynktu samozachowawczego i dobrze opanowanego kunsztu lawirowania między różnymi stronnictwami. W czerwcu May była bardzo blisko utraty swojej pozycji. W partii doszło do buntu twardych brexitowców przeciwko kompromisowi z Chequers. Rząd opuścił minister ds. brexitu David Davis – zwolennik twardej linii wobec UE i – parę dni później – Boris Johnson, minister spraw zagranicznych. Ten ostatni wstępnie zakceptował plan z Chequers, ale potem zmienił zdanie i przeszedł na stronę przeciwnika.
Tajemnicą poliszynela były ambicje Johnsona, który ewidentnie liczył na podniesienie buntu w Partii Konserwatywnej, w wyniku którego mógłby zostać premierem. May udało się jednak podzielić twardych brexitowców i zatrzymać niektórych w rządzie. Choć pozycja May wygląda na słabą, to usunięcie jej z pozycji lidera wydaje się mało prawdopodobne w tym momencie. Regulamin partyjny jasno określa, że minimum 50 posłów musiałoby podpisać się pod wnioskiem o zmianę lidera, ale aby do zmiany faktycznie doszło, musiałoby za tym zgłosować 158 posłów. May wielokrotnie pokazała, że jest twardym zawodnikiem i że będzie trwać przy najmniejszej nawet większości.
Jej obecność to raczej dobra wiadomość dla zwolenników łagodniejszego brexitu. Sama May nigdy nie była proeuropejska, ale wspierała obóz pozostania w Unii. Chcąc zachować zdolność balansowania między różnymi frakcjami w swojej partii, May nie określa jasno swoich preferencji. Komentatorzy są jednak zgodni, że jako osoba do bólu pragmatyczna, May będzie skłaniała się w stronę łagodnego wyjścia ze struktur unijnych przy jednoczesnym pozostaniu we wspólnym rynku. W praktyce oznaczałoby to, że Wielka Brytania miałaby status podobny do Norwegii – formalnie pozostając poza UE, w rzeczywistości będzie uczestniczyć w unijnej polityce. Dla inwestorów i dla gospodarki brytyjskiej byłby to z pewnością najkorzystniejszy scenariusz, który powstrzymałby odpływ firm za granicę. Wypracowanie takiego rozwiązania jest jednak niezwykle trudne – na potknięcia May będą czekać wilki w jej własnej partii, z Borisem Johnsonem na czele. Jednocześnie, na razie, UE nie okazuje skłonności do kompromisu w kwestiach związanych ze wspólnym rynkiem czy irlandzką granicą. Theresę May czeka bardzo trudne pół roku.