Nasz rząd zabiega, by Węgrzy, Litwini i Bułgarzy nie popierali działań Komisji Europejskiej w kwestii naruszenia zasad praworządności w Polsce. To mało ambitne cele na stulecie Niepodległości. Dziś polska polityka w UE powinna być odważniejsza i bardziej ofensywna, a jej stawka -znacznie wyższa. Europa mocno się teraz zmienia i warto, by zmieniała się z korzyścią dla Polski. W tej sprawie polskim sojusznikiem mógłby się stać nowy rząd Angeli Merkel.
„Jestem inwestorem z branży energetycznej i mam pytanie do pana premiera Morawieckiego” – tak przedstawił się elegancki, nieco wycofany mężczyzna po pięćdziesiątce. Było to trzy tygodnie temu podczas Konferencji Bezpieczeństwa w Monachium; tej samej, na której izraelski dziennikarz zapytał szefa polskiego rządu o ustawę o IPN. Zanim do tego doszło, głos miał właśnie inwestor. „Doceniam pańskie podejście w kwestii modernizacji polskiej gospodarki. W ostatnich dwóch latach przyjęto jednak w Polsce ustawy, które zagrażają inwestycjom zagranicznym w odnawialne źródła energii (OZE) o wartości 2,5 mld euro. Grozi im nawet wywłaszczenie. Jak chce pan przywrócić zaufanie zagranicznych inwestorów do Polski?” – pytał. Zaraz potem mikrofon przejął Ronen Bergman i wywiązała się słynna już na cały świat wymiana zdań. Kwestia inwestycji zagranicznych i OZE w Polsce pozostała niezauważona. Niesłusznie.
Inwestorem pytającym premiera Morawieckiego był bowiem Jan Klatten, mąż Susanne Klatten z domu Quandt, najbogatszej kobiety na świecie i posiadaczki ponad 20 proc. akcji koncernu BMW. Część swojej fortuny zainwestowali oni w spółki technologiczne, logistykę, produkcję turbin wiatrowych i energię odnawialną. W tej ostatniej dziedzinie Polska stała się dla nich kluczowym rynkiem. Zmiany w polskim prawie dotyczące sektora OZE sprawiły jednak, że monachijska rodzina zrewidowała swoje plany inwestycyjne w Polsce. Zdecydowała, że nie będzie inwestować w rozwój elektromobilności w naszym kraju, w tym w stacje do ładowania pojazdów elektrycznych, o co zabiegał polski rząd.
„W ostatnich dwóch latach zagraniczne inwestycje w Polsce były najwyższe w historii. To znaczy, że mamy już zaufanie inwestorów z zagranicy. Mam nadzieję, że w kwestii OZE znajdziemy z nimi kompromis” – odpowiedział Mateusz Morawiecki. Nie wiem, czy taka odpowiedź zadowoliła Klattena. Z pewnością była ona jednak bardziej pojednawcza niż to, co chwilę później usłyszał Ronen Bergman. Jest to o tyle ważne, że polskim władzom zależy na dialogu z niemieckimi elitami i pozytywnym wizerunku w opiniotwórczych kręgach w Niemczech. Niedawno MSZ przyznał na ten cel 150 tys. zł Fundacji Instytut Wolności Igora Janke. Skoro tak, to po swojej stronie warto mieć również Klattena, jego żonę, ich ponad 20 mld euro oraz OZE.
Energetyka odnawialna, klimat i gospodarka to kluczowe pojęcia w debatach publicznych w Niemczech. Bardzo wiele miejsca poświęcono im umowie koalicyjnej CDU/CSU-SPD. Tydzień temu w partyjnym referendum zgodzili się na nią socjaldemokraci. Dzięki temu w najbliższą środę Bundestag zatwierdzi czwarty już rząd RFN pod wodzą Angeli Merkel. W blisko 200-stronicowej umowie koalicjanci dokładnie zapisali swój plan działania w tej kadencji. Ich priorytetami będą m.in. Europa, migracja oraz bioekonomia, czyli zrównoważony rozwój gospodarczy oparty na odnawialnych zasobach środowiska. „Uczynimy z Niemiec najbardziej efektywną energetycznie gospodarkę świata” – zapowiadają dumnie niemieccy politycy. Nie będzie to łatwe, bo w dziedzinie energetyczno-klimatycznej Niemcy nie mają samych sukcesów, a ich wizerunek jest lepszy od rzeczywistości.
Przy okazji negocjacji nad utworzeniem nowego rządu okazało się, że Niemcy nie są w stanie osiągnąć celów klimatycznych, które 10 lat temu same sobie wyznaczyły. Zobowiązały się wtedy, a konkretnie zrobił to pierwszy rząd Angeli Merkel, że do 2020 r. zredukują emisję CO2 o 40 proc. Łatwiej byłoby im osiągnąć ten cel, gdyby niemieckie reaktory jądrowe mogły pracować dłużej - są przecież bardziej nowoczesne niż te działające w innych krajach UE. O ich zamknięciu zdecydowała jednak także Merkel, reagując w ten sposób na katastrofę elektrowni atomowej w japońskiej Fukushimie w 2011 r. Ze względu na nastroje społeczne w Niemczech tamtej decyzji nie jest w stanie już cofnąć żaden niemiecki polityk.
Energia i klimat mają w Niemczech taki sam status w debacie publicznej, jak spory o historię w Polsce. Przy czym podejście do polityki energetyczno-klimatycznej chyba bardziej dzieli Polaków i Niemców niż kwestie historyczne. Według planów rządu RFN niemiecka gospodarka ma zostać w przyszłości całkowicie zdekarbonizowana. W Polsce zaś węgiel ma stanowić podstawę miksu energetycznego także w kolejnych dekadach. W grudniu 2022 r. w Niemczech zostaną wyłączone ostatnie reaktory jądrowe. Być może właśnie wtedy w Polsce będzie już trwała budowa pierwszej elektrowni atomowej. W umowie koalicyjnej liderzy CDU/CSU-SPD zapisali, że nie zgodzą się na wsparcie budowy nowych elektrowni atomowych ze środków UE.
Wielu Niemców akceptuje więc argumenty Gazpromu w sprawie gazu z Rosji, który miałby ustabilizować niemiecką sytuację energetyczną. Zdarza się przecież, że z powodu silnych wiatrów i mocnego słońca Niemcy mają za dużo prądu i wysyłają go do Polski, przeciążając polskie sieci energetyczne. Zdarza się jednak i tak, że niemieckie niebo długo pozostaje zachmurzone i nic nie wieje. Tak było w ubiegłym roku, kiedy Niemcom groziły poważne zakłócenia w dostawach elektryczności. Czy przed takimi zjawiskami uratuje ich Nord Stream 2? Jeśli tak, to za bardzo wysoką cenę, także polityczną.
Rozpoczęcie działalności przez nowy rząd Angeli Merkel to moment, by podjąć z Niemcami intensywny dialog w wielu dziedzinach, także w energetyce. Co prawda podczas pierwszego spotkania z kanclerz Merkel premier Mateusz Morawiecki nie przekonał jej do zmiany stanowiska w sprawie Nord Stream 2 i jako kolejny polski premier usłyszał, że to „projekt biznesowy”. Tymczasem najbliższe miesiące to okres, w którym rozstrzygnie się przyszłość tego przedsięwzięcia. Gazprom chce, by gazociąg był gotowy za rok, kiedy wygasają umowy o tranzycie gazu przez Ukrainę do UE. Ostatnie działania rosyjskiego koncernu wobec Kijowa dają jednak amunicję wszystkim tym, którzy przestrzegają przed politycznymi konsekwencjami energetycznego uzależnienia od Rosji.
Niedawno z głośnym apelem do nowego niemieckiego rządu, by w imię europejskiej solidarności porzucił ten projekt, wystąpili wpływowi politycy CDU, CSU, liberalnej FDP i Zielonych. Dlaczego więc polskie władze nie mają przejść w tej sprawie do ofensywy? Tym bardziej, że w umowie koalicyjnej nie ma żadnych zapisów o zwiększaniu eksportu rosyjskiego gazu, a zdecydowanie popierający ten projekt Sigmar Gabriel nie będzie dłużej wicekanclerzem.
Prawicowa publicystyka w Polsce od dawna mówi o upadku Angeli Merkel. Ziarnem prawdy jest to, że nie jest to już ta sama żelazna kanclerz, która rządziła w poprzednich kadencjach. W jej nowym gabinecie znaleźli się politycy, którzy ją otwarcie krytykowali, a nawet kwestionowali jej przywództwo. Szefem MSW zostanie Horst Seehofer z bawarskiej CSU, a ministrem zdrowia 38-letni Jens Spahn z konserwatywnego skrzydła CDU. Parę lat temu takie konfiguracje personalne byłyby nie do pomyślenia. Dziś Merkel nie mogłaby sobie już pozwolić na tego typu samodzielne działania jak wtedy, kiedy decydowała o zamykaniu elektrowni atomowych czy otwieraniu granic dla uchodźców.
Kwestia uchodźców i imigrantów to temat kluczowy dla niemieckich konserwatystów. W tej sprawie mają oni więcej wyrozumiałości dla polityki polskiego rządu niż tamtejsza lewica. To ze względu na ich presję w umowie koalicyjnej znalazł się zapis o ograniczeniu skali migracji do Niemiec na poziomie 200 tys. osób rocznie. Dla Polaków to oczywiście liczba niewyobrażalna, ale dla Niemców to radykalna zmiana. W takiej sytuacji z nowym niemieckim rządem może być łatwiej o kompromisy w sprawie polityki migracyjnej w ramach UE. Odpowiednią atmosferę mogłaby starać się stworzyć minister Beata Kempa, gdyby wykazała inicjatywę i podjęła wspólne projekty z Gerdem Müllerem, ministrem ds. współpracy gospodarczej i rozwoju. Müller to zaangażowany działacz katolicki, który uchodźcom chce również przede wszystkim „pomagać na miejscu”.
Polityczne osłabienie nie znaczy jednak, że Angela Merkel będzie tylko administrować krajem przez najbliższe cztery lata. Za rok Unię Europejską opuszczą Brytyjczycy i będzie to moment nowego podziału sił w Europie. Prezydentowi Emmanuelowi Macronowi zależy, by w jak największym stopniu skorzystała na tym Francja. Nie do końca jest to w interesie Niemiec. Przekształcenie UE 27 krajów w unię 19 państw strefy euro ze wspólnym budżetem, podatkami i standardami socjalnymi spowoduje nowe podziały w Europie i niekoniecznie wzmocni niemiecką gospodarkę. Zapewne także z tego powodu w nowym programie rządu koalicyjnego zaskakująco wiele miejsca poświęcono Polsce. Współpraca z Warszawą ma zostać rozbudowana, a działania w ramach Trójkąta Weimarskiego zintensyfikowane. Rząd w Berlinie chce wspólnie z Polską stworzyć centrum innowacji cyfrowych. W czasie, kiedy rozstrzygają się kwestie dotyczące podziału władzy i pieniędzy w Europie, te zapowiedzi oznaczają zaproszenie do dialogu i wspólnych decyzji. Czy warto je odrzucać?
Zapewne jeszcze przed wakacjami do Polski przyjedzie prezydent RFN Frank-Walter Steinmeier. Ze względu na konflikty dyplomatyczne z innymi kluczowymi partnerami Polski wizyt podobnej rangi nie ma teraz wiele w Warszawie. Przyjazd Steinmeiera to okazja, by podjąć kolejną próbę nowego otwarcia z Niemcami. Tym bardziej, że prezydent nadal posiada ogromny wpływ na niemieckich socjaldemokratów, którzy w wielu ważnych kwestiach mają poglądy sprzeczne z interesami Polski.
Z punktu widzenia polskich władz koszt dyplomatycznej ofensywy w kierunku zachodnim nie jest wysoki. Zmiana podejścia do OZE, które tak uwielbiają Niemcy i inwestorzy z tego kraju, leży przecież przede wszystkim w interesie samych Polaków. Według danych Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) ze względu na zanieczyszczone powietrze przedwcześnie umiera 40 tys. Polaków. Żadną stratą nie będzie również ograniczenie antyniemieckiej retoryki w elitach władzy i w prorządowych mediach. Pewna zmiana linii i tak już przecież nastąpiła na początku roku. Ustępstwa wobec Komisji Europejskiej w sprawach praworządności, których także oczekuje Berlin, a którym sprzeciwia się minister Zbigniew Ziobro, to również niewygórowana cena.
Magazyn DGP, 9-11 marca / Dziennik Gazeta Prawna
Tymczasem korzyści ze zmiany kursu wobec Niemiec byłyby znacznie większe. Zamiast bronić się przed sankcjami ze strony instytucji UE, Polska znów mogłaby stać się partnerem kluczowych graczy i razem z nimi dyskutować o przyszłości Unii. Lepsza byłaby również nasza pozycja w kluczowej fazie negocjacji o finansach UE po roku 2020. Przy wsparciu dodatkowych unijnych funduszy łatwiej byłoby rozwijać w Polsce elektromobilność, gospodarkę 4.0 i oczyszczać powietrze. Niemców potrzebujemy także do tego, by umacniać bezpieczeństwo Polski. W Unii pojawią się wkrótce miliardy euro na międzynarodowe projekty zbrojeniowe. Poza tym Amerykanie na stałe stacjonują właśnie w Niemczech i stamtąd dojeżdżają na rotacyjne zmiany w Polsce. Dobrze więc, by mogli to robić bez przeszkód, w ramach tzw. militarnego Schengen.
To, że w polityce międzynarodowej nie warto być więźniem własnych uprzedzeń i propagandy, 50 lat temu zrozumiał Władysław Gomułka. Kiedy jesienią 1969 r. powstał w Niemczech Zachodnich rząd Willy’ego Brandta, który był pierwszym lewicowo-liberalnym gabinetem w historii RFN, I sekretarz KC PZPR wykorzystał okazję, by rozpocząć dialog o normalizacji stosunków. Gomułka zdawał sobie sprawę, że sytuacja w Europie szybko się zmienia i Polsce może grozić izolacja. Efektem tego nowego podejścia był układ PRL–RFN, który w 1970 r. podpisano w Warszawie i którego główną częścią było uznanie polskiej granicy na Odrze i Nysie przez Niemcy Zachodnie. Było paradoksem, że mimo wielu lat antyniemieckiej polityki Gomułka odniósł swój największy sukces właśnie porozumiewając się z Niemcami. Chociaż zaraz potem stracił władzę, to władze RFN nie wycofały się już z zobowiązań wobec Polski.