W muzyce pop znane jest zjawisko kreowania zespołu. Wpierw wybiera się jego członków, a potem uruchamia machinę promocji. Warunkiem sukcesu jest stworzenie publiczności, która zechce wielbić plastikowych gwiazdorów. W ten sposób zespół powstały w wyniku manipulacji spotyka się z publicznością manipulowaną przez reklamę i marketing. Przez analogię do taniej plastikowej muzyki można zidentyfikować także plastikową politykę. Jest pododobnie tandentna i także próbuje udawać coś bardziej trwałego i autentycznego.
W plastikowej polityce nie chodzi o istotną ideę, lecz o działalność pojmowaną jako chęć publicznego zaistnienia i ewentualnego sprawowania władzy – to ostatnie wcale nie jest tak częstym celem plastikowych polityków, bo rządzenie wymaga pracy. Plastikowi politycy to ci, którzy nie mają żadnego celu wyższego, żadnej pasji etycznej i politycznej wynikającej z chęci zmiany świata wedle swych przekonań, a jedynie pomysł na siebie jako aktorów w codziennym teatrze polityki, w którym można zyskać popularność. Narcystycznie zapatrzeni w siebie nie są w stanie wyjść poza horyzont określony chęcią zbudowania własnej popularności. Część z nich gotowa jest zmieniać partie, gdy tylko zorientują się, gdzie mogą odnieść sukces w postaci stanowiska lub pozycji w hierarchii. W perspektywie najbliższych wyborów gotowi są przyjąć każde poglądy, w które w danym momencie opłaci się wierzyć lub raczej udawać, że się wierzy. Są zatem produktem przygodnych okoliczności, a często także całego zespołu doradców od wizerunku i marketingu politycznego.
Na ich usprawiedliwienie można powiedzieć, że stali się ofiarą procesu, którego skutki dotykają nie tylko świat polityki, ale nasze życie jako takie. To proces utowarowienia człowieka i jego działań w wyniku podporządkowania się logice wolnorynkowej, nakazującej wszystko traktować w kategoriach produktu, który winien się dobrze sprzedać. W wyniku jej oddziaływania politycy sami o sobie zaś zaczynają myśleć jak o przedsiębiorstwie, którym trzeba efektywnie zarządzać, aby otrzymać w zamian stosowne profity. Inwestują w siebie, tak jak inwestują w siebie wszyscy ludzie poddani oddziaływaniu logiki wolnego rynku, którzy zaczynają traktować życie jako nieposiadające żadnego sensu wykraczającego poza relacje towarowe. Przy czym rynkiem, na którym sprzedaje się siebie, są w ich przypadku media.
To obecność w nich jest warunkiem uzyskania stosownej wartości przetargowej. W tym sensie nie od dziś wiadomo, że media (przede wszystkim TV czy internet) popsuły politykę, bo zamieniły działalność, która miała głębszy sens, w widowisko, w którym politycy ulegają pokusie sprzedania siebie, a dopiero potem trafienia ze swoim przekazem ideowym do publiczności. Parcie na szkło polityków to nic innego jak walka o podniesienie wartości na politycznym rynku. W tym wszystkim znikają jednak sens i wartość uprawiania polityki pojmowanej jako walka o realizację wizji dobrego społeczeństwa, dobrego ustroju i dobrego życia. Forma przekazu zaczyna dominować nad treścią – dobrą ilustracją tego procesu są konwencje partyjne organizowane z rozmachem jako widowiska rozrywkowe.
W ten sposób plastikowi politcy poczynają wyznaczać miarę tego, czym jest polityka, przyczyniając się do tego, że spora część ludzi słusznie się od niej odwraca. Na szczęście nieautentyczność jest przez część publiczności odrzucana. Wszystkie rynkowe manipulacje nie zabiły w nas do końca umiejętności rozpoznawania prawdziwych emocji i uczuć, choć jest z tym coraz gorzej. Wciąż potrafimy odbierać sygnały pozawerbalne (mowa ciała, intonacja głosu, gra emocji), które pozwalają nam na trafne odczytywanie czyichś intencji. Przy czym, ponieważ udawania, pozorowania i kreowania wrażenia jest wokół nas tak dużo, to waga i wartość autentyzmu rosną. Jak wskazuje wielu badaczy, z wybitną amerykańską socjolożką Arlie Russell Hochschild na czele, w dobie panowania nieautentyczności autentyczność staje się dobrem rzadkim i dlatego tak cennym. Stąd też wzrasta również jej waga w polityce.
Dziennik Gazeta Prawna
Jestem przekonany, że sporą część różnych budzących zdziwienie zjawisk w polityce można właśnie wyjaśnić zapotrzebowaniem na autentyczność. Ludzie otoczeni fałszem coraz bardziej tęsknią do prawdziwych uczuć i pasji. Są wstanie wybaczyć niedoskonałość i błąd, bo są to rzeczy prawdziwie ludzkie. Wyczuwają jednak jakiś zasadniczy fałsz w plastikowych politykach, gotowi do zaakceptowania nawet najbardziej egzotycznych punktów widzenia, jeśli tylko wykładane są z pasją i w przekonaniu, że są słuszne. Zjawisko to jest z jednej strony dobre, a z drugiej niebezpieczne. Dobre, bo pozwala mieć nadzieję, że czasy plastiku powoli odchodzą w przeszłość, zaś polityka zaczyna odzyskiwać swój źródłowy sens. Niebezpieczne, albowiem tęskniąc za autentycznością, jesteśmy gotowi zaakceptować najbardziej skrajne poglądy, ponieważ to one właśnie są z reguły wykładane z największą pasją. W tym sensie premia za autentyczność może przypaść ludziom, którzy zgotują nam fatalny los.
Problem, przed którym stoimy, polega na tym, jak mieć zarazem autentyczność oraz gwarancję, że nie doprowadzi ona do tragedii. Może się okazać, że plastikowość polityki to cena, jaką płacimy za bezpieczeństwo. Wiemy, że plastikowi politycy nie traktują zbyt serio tego, co mówią, i gotowi są do natychmiastowej zmiany swego stanowiska, gdy tylko sondaże wskażą im, że tracą popularność. To zatem, czego potrzebujemy po stronie polityków, to autentyczność pozbawiona fanatyzmu i pasja zaprawiona szczyptą sceptycyzmu, zaś po stronie publiczności – zdolność do krytycznej oceny plastikowych polityków połączona z jednoczesnym krytycznym dystansem wobec zbyt żarliwych wyznawców jakiejś idei.