Władze w Barcelonie ogłosiły secesję, której nikt na świecie nie uznaje. Madryt odpowiedział zawieszeniem autonomii regionu. Sondaże mówią o przewadze zwolenników pozostania w Hiszpanii.
Konflikt wokół niepodległościowych dążeń Katalonii staje się coraz ostrzejszy i coraz bardziej oderwany od rzeczywistości. Władze w Barcelonie nie przyjmują do wiadomości, że ich deklaracji niepodległości nikt nie uznał, a one same w świetle hiszpańskiego prawa przestały istnieć. Rząd centralny w Madrycie nie dostrzega, iż przegłosowanie w Senacie zawieszenia katalońskiej autonomii nie oznacza jeszcze faktycznego przejęcia kontroli nad tym regionem.
Po prawie czterech tygodniach od zorganizowanego przez autonomiczne władze referendum niepodległościowego władze w Barcelonie postawiły kropkę nad i – w piątek po południu kataloński parlament ogłosił secesję regionu i proklamował powstanie niezależnej Republiki Katalońskiej. Głosowanie, zbojkotowane przez 53 deputowanych opozycyjnych, miało uprzedzić ruch Madrytu, w ten sam dzień hiszpański Senat miał bowiem wyrazić zgodę na użycie przez rząd art. 155 konstytucji mówiącego o zawieszeniu autonomii, jeśli któryś z regionów działa na szkodę kraju. Kilka godzin później ta zgoda oczywiście została wydana i rząd Mariano Rajoya odwołał kataloński rząd, rozwiązał tamtejszy parlament, rozpisując nowe wybory na 21 grudnia. Przejął też kontrolę nad regionalną policją Mossos d’Esquadra, publicznymi mediami i finansami. Do czasu wyborów Katalonią zarządzać ma hiszpańska wicepremier Soraya Sáenz de Santamaría.
Ale szef katalońskich władz Carles Puigdemont nie uznaje tych decyzji, twierdząc, iż Madryt nie ma już żadnego zwierzchnictwa nad Katalonią. Wezwał zarazem mieszkańców regionu do stawiania biernego oporu. – Jest oczywiste, że najlepszą formą obrony tego, co dotychczas uzyskaliśmy, jest demokratyczny sprzeciw wobec art. 155. Będziemy nadal trzymać się jedynej postawy, która może przynieść nam zwycięstwo – bez przemocy, bez obelg i respektując protesty tych Katalończyków, którzy nie zgadzają się z tym, co zdecydowała parlamentarna większość – oświadczył w sobotę Puigdemont. Ta parlamentarna większość, która przyjęła deklarację niepodległości, to 70 deputowanych w 135-osobowym parlamencie. W referendum 1 października za secesją opowiedziało się 92 proc. głosujących, ale frekwencja wyniosła tylko 43 proc.
Na ile skuteczne są wezwania Puigdemonta, okaże się dziś, w pierwszym roboczym dniu po zawieszeniu autonomii, gdy wyjaśni się, ilu spośród 28 677 urzędników zatrudnionych przez rząd w Barcelonie nie przyszło do pracy. Według medialnych spekulacji także dziś aresztowany może zostać Puigdemont – jeśli prokuratura postawi mu zarzut przygotowania rebelii przeciwko państwu hiszpańskiemu, grozi mu kara nawet... 30 lat więzienia.
Wezwania do aresztowania Puigdemonta – które na demonstracjach w Madrycie czy innych miastach Hiszpanii są normą – pojawiły się wczoraj też w Barcelonie. W stolicy Katalonii odbył się wielki wiec zwolenników pozostania regionu w składzie Hiszpanii. Według władz miejskich wzięło w nim udział ponad 300 tys. osób, według organizatorów oraz władz w Madrycie – ponad milion. Niezależnie od tych rozbieżności faktem jest, że ta część katalońskiego społeczeństwa staje się w ostatnich dniach coraz bardziej widoczna. Zwolennicy pozostania w Hiszpanii od dawna skarżyli się, że rządząca koalicja pod przywództwem Puigdemonta, kontrolując publiczne media, nie dopuszczała żadnej dyskusji na temat przyszłości regionu, promując wyłącznie swoje stanowisko.
Tymczasem w miniony weekend opublikowano kilka interesujących sondaży na temat stosunku Katalończyków do obecnej sytuacji. Według badania przeprowadzonego na zlecenie madryckiego dziennika „El Pais” 52 proc. Katalończyków popiera decyzję o rozwiązaniu regionalnego parlamentu i przeprowadzeniu nowych wyborów, a przeciwnych jej jest 43 proc. Jeszcze więcej, bo 55 proc., ankietowanych sprzeciwia się przyjętej w piątek deklaracji niepodległości, a zgadza się z nią 41 proc. Inny madrycki dziennik, „El Mundo”, zapytał, na kogo mieszkańcy Katalonii zagłosowaliby w nowych wyborach, i okazuje się, że 43,5 proc. popiera ugrupowania sprzeciwiające się niepodległości (głównie centrowy ruch Ciudadanos i katalońskie gałęzie socjalistycznej PSOE oraz rządzącej w Madrycie konserwatywnej Partii Ludowej), natomiast 42,5 proc. – opowiadające się za secesją (czyli rządzącą koalicję Junts pel Sí oraz wspierającą ją skrajnie lewicową Partię Ruchu Ludowego – CUP, choć ta ostatnia już dała do zrozumienia, że nie weźmie udziału w żadnych wyborach narzuconych przez Madryt).
Te wyniki są dość zaskakujące, zwłaszcza w kontekście użycia przemocy przez hiszpańskie siły bezpieczeństwa w czasie referendum niepodległościowego. Wydawało się wówczas, iż spowoduje to wzrost nastrojów separatystycznych. Tymczasem najwyraźniej większe znaczenie w oczach Katalończyków mają inne sprawy – coraz bardziej widoczny brak pomysłu Puigdemonta na to, co dalej po proklamowaniu niepodległości, jego brak gotowości do kompromisu (choć o Rajoyu można powiedzieć to samo), brak gotowości jakiegokolwiek państwa do uznania niepodległości Katalonii oraz już odczuwalne straty gospodarcze (zmniejszyła się liczba turystów w porównaniu z poprzednim rokiem, a od czasu referendum już ponad 1600 firm, w tym kilka dużych banków, przeniosło swoje siedziby z Katalonii do innych regionów Hiszpanii).
Gdyby wszystkie partie polityczne wzięły udział w grudniowych wyborach, mogłyby się one stać sposobem na wyjście z kryzysu i na zachowanie twarzy przez wszystkie strony, bo jakieś pole do kompromisu wciąż istnieje. Mogłyby nim być przywrócenie zapisów ze statutu Katalonii z 2006 r., które zostały zakwestionowane przez sąd konstytucyjny, pełna autonomia fiskalna i rozpoczęcie rozmów o federalizacji kraju.
Na razie jednak obie strony wolą utrzymywać, że obowiązuje tylko ich wersja rzeczywistości.