- Jak się kończy kadencję, to człowiek chce się poddać weryfikacji wyborczej. I tak w 2015 r. zostałem posłem, a nasz prezes nie wszedł do Sejmu, ktoś musiał go zastąpić - przyznaje Władysław Kosiniak-Kamysz, minister pracy w latach 2011–2015, od 2015 r. prezes PSL i poseł, lekarz, samorządowiec
Magazyn DGP z 15 września 2017r. / Dziennik Gazeta Prawna
Ani słowa o PSL-u.
Nie da się ze mną rozmawiać, nie mówiąc o Stronnictwie.
O, może pan na to wyrywać dziewczyny w klubach: „Chodźmy do mnie, pewnie nikt ci tego jeszcze nie mówił, ale ja opowiem ci o PSL-u”.
Ostrzegano mnie przed rozmową z panem.
Przecież miły jestem.
Pewnie dlatego. A do klubów nie chadzam, nie mam czasu. Ale nie narzekam, gdybym się z tym źle czuł, zmieniłbym to...
Mówi każdy alkoholik pytany o picie.
Gdybym zostawił politykę i wrócił do szpitala, to pewnie miałbym poczucie, że mi jej brakuje. Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma, prawda?
Co panu daje polityka? Wszystko, co pan ma, mógłby mieć bez niej.
No nie, nie siedziałbym sobie teraz u pana i nie udzielał wywiadu.
Faktycznie, wiele pan zyskał.
Ale mam też poczucie, że coś dobrego zrobiłem, coś dobrego polityce dałem.
A ona w zamian zniszczyła panu życie.
Polityka to też jest życie. Nie demonizujmy jej.
Ja nie twierdzę, że polityka to zło...
Tylko że moje życie byłoby lepsze bez niej? Nie wiem. A może byłoby gorsze?
Byłby pan świetnym lekarzem, ratowałby ludziom życie.
Hm, w polityce staram się im je ułatwiać.
Sobie je pan skomplikował.
No, owszem.
Jak długo był pan żonaty?
Siedem lat, od 2009 r.
Polityka rozwaliła panu małżeństwo.
(cisza) Nie wiem.
Czego pan nie wie?
Nie wiem, przecież ludzie rozwodzą się, mieszkając cały czas ze sobą i nie mając żadnego związku z polityką.
Ale państwo de facto nie mieszkali razem.
Dwa lata po ślubie zostałem ministrem i wyjechałem do Warszawy. Do domu wracałem na weekendy i to oczywiście nie sprzyja budowaniu dobrego małżeństwa. Było trudniej.
Nie ma pan dzieci.
(cisza) To bolesny temat. Bardzo chciałbym mieć dzieci, choć teraz po rozwodzie...
Trudno się o tym rozmawia?
Bardzo trudno. I tak powiedziałem już zdecydowanie więcej niż kiedykolwiek... W ogóle nie chciałem o tym rozmawiać z mediami, więc niech to będzie ten jedyny wyjątek. Nie jestem wylewnym człowiekiem, a to najbardziej osobista część mojego życia. I jeszcze jedno, przecież jest w tym moja była żona, której prywatność chcę uszanować. Ma prawo do swojego życia.
Utrzymują państwo kontakt?
Wysyłamy grzecznościowe SMS-y.
To dopiero rok po rozwodzie.
Trudny czas.
Nie rzucił się pan w wir życia towarzyskiego.
Mówiłem panu, że nie mam czasu.
Zamiast spędzać czas z dziewczętami, spędza go z sołtysami?
No wie pan, pięćdziesiąt dożynek w tym roku...
A nie żal panu medycyny?
Żal, jasne, że żal. Tęsknię do niej i nie tracę z nią kontaktu.
Formalnego, żeby nie stracić uprawnień.
Ale też robię to dla przyjemności, czas Światowych Dni Młodzieży i tydzień spędzony w fartuchu na Błoniach był najpiękniejszym czasem w 2016 r.
No tak, to nie był dla pana najlepszy rok.
Poprzeczka rzeczywiście była zawieszona nisko, ale to był wspaniały czas.
Zostawmy to. Skąd się wziął klan Kosiniaków-Kamyszów?
Zaczęło się od dziadka Władysława, po którym dziedziczę imię.
I nazwisko, a nawet dwa.
No właśnie, dwa, bo dziadek urodził się jako Kosiniak, ale jego rodzice umarli, kiedy był dzieckiem. Wtedy przygarnęła go najstarsza siostra, która już po mężu nosiła nazwisko Kamysz.
Dziadek był rolnikiem?
Tak, był chłopem, uprawiał ziemię w Bieniaszowicach, niedaleko ujścia Dunajca do Wisły, koło Tarnowa. Piękne, nizinne tereny, żyzne gleby, porządni, dobrzy ludzie.
Pobożni.
Oczywiście, że pobożni. Na działce, której jestem właścicielem, na ojcowiźnie, mam figurę Serca Pana Jezusa z 1898 r., którą ufundowali Franciszek i Maria, moi prapradziadkowie. Co roku, w ostatnią niedzielę czerwca, jest odprawiana msza święta, mamy spotkanie całej, jak najszerszej rodziny z całego świata, na które przychodzą też wszyscy mieszkańcy Bieniaszowic. I nie ma tam żadnego cateringu, każdy przynosi, co może, upieczony przez siebie chleb, zrobioną sałatkę, ciasta. Tydzień wcześniej we wsi zabija się świniaka i wędzi kiełbasy i szynki. To jest moja tożsamość, to jest moje dziedzictwo.
Dziadek miał czworo dzieci, prawda?
Tak, moja ciocia i matka chrzestna Apolonia jest emerytowaną nauczycielką. Najstarszy syn, Kazimierz, jest profesorem weterynarii. Był rektorem Akademii Rolniczej, zajmuje się naukowo hodowlą koni. Stryj nie należał do PSL.
Za to pański ojciec tak. Był wiceministrem zdrowia u Mieczysława Rakowskiego, potem ministrem u Tadeusza Mazowieckiego, znów wiceministrem u Leszka Millera.
Ale nigdy nie poszedł w politykę tak mocno jak ja, nigdy nie zerwał z zawodem na tak długo. Tego mu zazdroszczę. Przed wejściem do polityki był lekarzem, jest nim nadal. I jest jeszcze najmłodszy z braci, Zenon, dyplomata.
Ale i polityk PSL. Był wiceministrem spraw wewnętrznych, potem obrony.
A teraz jest ambasadorem w Singapurze.
To jego dotknęła rodzinna tragedia.
Koszmarna historia. To był 9 sierpnia 2010 r., stryj był wtedy ambasadorem w Kanadzie, a do Polski na wakacje przyjechały jego dzieci, moi kuzyni: Michał miał 20 lat, a Marysia 16, jechali samochodem do Krynicy z kuzynką Sylvią, wypadek, zginęli na miejscu. Miałem dyżur w szpitalu, gdy się o tym dowiedziałem. Potem odbierałem stryja z lotniska... Wie pan, po tym pogrzebie już żaden nie robi na mnie wrażenia. To był największy koszmar, jaki przeżyłem.
Stryj się jakoś podniósł?
Dzieci już nie mogą mieć, ale założyli fundację, daje stypendia dzieciakom z naszych rodzinnych stron, jednego wzięli pod szczególną opiekę.
Obarczono pana genetycznie tym PSL-em i medycyną.
Jak się dorasta w takim domu, to tak się musi skończyć. Codziennie słyszałem w domu i o medycynie, i o polityce.
I musi pan dźwigać ten garb.
Powiedzmy, że zostałem wzbogacony i medycyną, i ruchem ludowym.
Jak to było z medycyną?
Mama jest stomatologiem, ojciec lekarzem, który życie poświęcił pacjentom. Od świtu do nocy, zawsze, o każdej porze był dla nich. Do dziś jak do niego dzwonią, to przerwie każdą rozmowę, każde spotkanie ze mną czy rodziną i będzie z nimi konferował. Oni są zawsze, naprawdę zawsze, na pierwszym miejscu. To niespotykane, ale tak było.
Mówi pan o tym z fascynacją.
Bo podziwiam to przywiązanie do ludzi, z którymi się pracuje, do chorych. Medycyna była u nas obecna zawsze. Jako dziecko jeździłem z ojcem do szpitala, widziałem to na co dzień. Zresztą tata jest aktywny do dziś, ma 70 lat i jest dyrektorem Szpitala im. Dietla w Krakowie.
A wicedyrektorką Barbara Kamysz. Obsiedliście publiczny szpital?
Bardzo, bardzo daleka rodzina, tak daleka, że nigdy nie utrzymywaliśmy żadnych relacji.
Wróćmy do pana.
Wychowałem się na typowym osiedlu pełnym bloków w Łagiewnikach, niedaleko sanktuarium, często tam chodziłem.
Grzeczny chłopiec, ładnie uczesany.
A jaki miałem być?
Taki Andrzej Duda, tylko dziewięć lat młodszy. No i nie był pan harcerzem, jedyna różnica.
Za to byłem ministrantem i chodziłem na oazę. A w ogóle, to chodziłem do tego samego liceum co prezydent. Notabene, kiedy ja tam chodziłem, to niemieckiego zaczynała uczyć pani Agata Kornhauser-Duda.
Pana nie uczyła?
Nie, ja byłem w klasie z rosyjskim.
Mówi pan po rosyjsku?
Dużo rozumiem.
Aha, czyli nie mówi, a chwali się.
Jak to? Zdawałem maturę, brałem udział w konkursie recytatorskim z rosyjskiego, „Oniegina” recytowałem. Do dziś pamiętam...
(Władysław Kosiniak-Kamysz deklamuje „Eugeniusza Oniegina”)
Przepraszam, pan jest jedynakiem?
Skądże, mam siostrę.
No mówiłem, że wykapany Duda.
Tylko, że moja jest sześć lat starsza. Przez długi czas myślałem, że to ona pójdzie na medycynę, ale wygrała olimpiadę historyczną i miała wolny wstęp na prawo. Siostra się wyzwoliła.
Ani PSL-u, ani medycyny. A pan musiał pozostać wierny, ukochany synek.
O, przepraszam, to siostra była ukochaną córeczką tatusia.
Pan od początku wiedział, że to będzie medycyna?
Skąd, w II klasie liceum wybrałem biol-chem i tak to poszło. Stamtąd już prosto na medycynę.
I odnalazł się pan w niej.
Tak. Nie będę panu wciskał, że marzyłem o tym od dzieciństwa, że to była moja największa pasja, bo nie. To nie było oczywiste, ale z każdym rokiem czułem się w niej lepiej i tak było na studiach, jak i później w pracy w szpitalu. To wszystko we mnie dojrzewało, trafiłem na fajnych ludzi, dobrze się z nimi pracowało.
Co w tej pracy było najważniejsze?
Odpowiedzialność za życie ludzi. Jasne, kiedy byłem ministrem, w jakimś stopniu odpowiadałem za pomyślność milionów Polaków, a tutaj tylko kilkadziesiąt osób.
Ale za to sprawy życia i śmierci.
Właśnie. Pamiętam pierwszy nocny dyżur. Jestem sam na oddziale i wiem, że to od moich decyzji może zależeć czyjeś życie. Tu nie mam 40 mln Polaków, tylko konkretnego pacjenta, on ma imię i nazwisko, wiek, twarz, ma rodzinę, widzę jego i ich cierpienie oraz nadzieję. Wszystko splecione razem i wiem, że nie mogę się pomylić. Pamiętam naprawdę koszmarne dyżury, sytuacje bardzo trudne. Byłem na internie, to często były stany zagrożenia życia, nagłe przypadki, reanimacje. Nie zawsze skuteczne.
Umarł panu pacjent?
Każdemu lekarzowi umarł kiedyś pacjent. To zawsze strasznie trudne, wymaga od człowieka pokory, by przyjąć to, co się stało. A potem trudna rozmowa z rodziną, często niezwykle bolesna. Czasami na dyżurach dochodziło do dziwnych, szokujących sytuacji.
Szokujących?
Pracowałem w szpitalu w centrum Krakowa, na drodze między Rynkiem a miasteczkiem studenckim. Nocami było słychać za oknem tupot dziewczyn idących w szpilkach. Którejś z tych nocy dzwoni do mnie koleżanka z izby przyjęć i prosi, bym natychmiast zszedł. Przywieźli dziewczynę, licealistkę, po dopalaczach. I tej nastolatki nie mogliśmy utrzymać. Czterech facetów, prócz mnie było dwóch stażystów i ochroniarz, ledwo dawaliśmy radę. To wyglądało jak opętanie.
Brr, scena jak z „Ezgorcysty”.
Trochę tak, bo to, co mówiła, co robiła, to było naprawdę bardzo trudne doświadczenie. Efekt dopalaczy jest koszmarny. I takich przypadków było trochę, ale to też jest prawdziwe życie i za nim tęsknię.
Za prawdziwym życiem?
Tęsknię do sytuacji, w których podejmuję decyzje przynoszące efekt w minutę. Jak wiesz, co się z pacjentem dzieje, i dobrze podasz lek, to reakcja, ulga, może przyjść niemal natychmiast. Nie ma większego szczęścia, niż gdy to zadziała, gdy się tego człowieka ratuje.
Opowiada pan o tym z pasją.
Bo to była i jest moja pasja, moje życie.
Zrobił pan doktorat.
W 2010 r. Chce pan usłyszeć tytuł pracy doktorskiej?
To zawsze najzabawniejsze w takich wywiadach.
„Związek zmienności genu kodującego cyklohydrolazę GTP z funkcją śródbłonka naczyniowego u chorych na cukrzycę typu drugiego”.
I wszystko jasne.
Rozwiałem wątpliwości?
To ten związek jest duży czy mały?
Nie da się tak odpowiedzieć.
Czyli pan nie wie.
Nie, jest wpływ, jest korelacja. Rok po doktoracie byłem już ministrem, a mogłem być wcześniej.
Wcześniej?
W 2007 r. zadzwonił do mnie Waldemar Pawlak i zaproponował, bym został ministrem pracy w pierwszym rządzie Donalda Tuska. Byłem zaraz po studiach, jeszcze przed lekarskim egzaminem państwowym. Miałem 26 lat, byłbym najmłodszym ministrem, ale nie zrobiłbym doktoratu.
To po co się pan godził 4 lata później? Dziś miałby pan habilitację.
Wtedy, w 2007 r., byłem przekonany, że dokonałem ostatecznego wyboru, że ta propozycja się nie powtórzy, a tu pojawia się drugi raz. Grzech byłoby odmówić.
Dlaczego grzech?
Bo jednak polityka też była moją pasją.
Jaka polityka, partia po prostu. Pan od dziecka był partyjny, nie było wyboru.
Jako dziecko, młody chłopak, jeździłem z ojcem na uroczystości ludowe, Zaduszki Witosowe, dożynki, i przyszedł 2000 r., koniec liceum, kampania prezydencka Jarosława Kalinowskiego. Ojciec spytał mnie, poprosił – i kluczowe jest tu słowo „poprosił” – czy nie poszedłbym na spotkanie młodych ludzi.
Młodzieżówki PSL.
Z których dziś wielu jest całkowicie poza polityką, ale pozostają moimi przyjaciółmi. Oczywiście robiliśmy kampanię, ale poza tym były ogniska, wyjazdy, kursy tańca, program telewizyjny „Młodzież kontra...”. To było przeżycie – pójść do telewizji i zadawać pytania, to mnie wiele nauczyło.
Wkręcił się pan w politykę, ale jednak w 2007 r. pan odmówił. Dopiero 4 lata potem pan uległ.
Chciałem być w wielkiej polityce, spróbować tego.
Warto było poświęcić medycynę?
Wtedy tak nie myślałem. Przecież nie wiedziałem, ile to potrwa, rządy w Polsce trwały po kilka, kilkanaście miesięcy. Wtedy mógłbym spokojnie wrócić do Krakowa, do szpitala.
Nie wrócił pan.
Naturalne jest, że jak się kończy kadencję, to człowiek chce się poddać weryfikacji wyborczej. I tak w 2015 r. zostałem posłem, a nasz prezes nie wszedł do Sejmu, ktoś musiał go zastąpić. A że PSL ma długą tradycję stawiania w ciężkich czasach na młodych, bo i Pawlak, i Kalinowski byli trzydziestolatkami, to padło na mnie. To było wyzwanie.
I rozbrat z medycyną.
Gdybym nie został szefem partii, byłbym posłem niezawodowym, pracowałbym nadal w szpitalu. Ale wyszło, jak wyszło...
Fatalizm losu.
Nie uwierzy pan, ale nie, raczej wielkie poczucie odpowiedzialności, obowiązku.
Mówił pan, że rodzina jest pobożna.
Ja też jestem pobożny. Wiara jest dla mnie bardzo ważną częścią życia. Nie ukrywam nie tylko tego, że byłem w oazie, byłem ministrantem i lektorem, ale również nie ukrywam swojego światopoglądu.
To ma przełożenie na politykę?
Na przykład jestem zwolennikiem utrzymania tej ustawy aborcyjnej jaka jest, bo nic lepszego nie wymyślimy.
A aborcja eugeniczna?
I tej bym zakazał. Dziś aborcja jest dozwolona w trzech przypadkach, gdy ciąża jest wynikiem przestępstwa, gdy zagrożone jest zdrowie kobiety, no i gdy dziecko jest kalekie. Ten ostatni powód bym usunął.
Związki gejowskie powinny być zalegalizowane?
Nie jestem ich zwolennikiem. Szanuję zapis w konstytucji o ochronie małżeństwa. Jasne, jeśli tylko można pomóc ludziom, by byli szczęśliwsi, to trzeba to zrobić, ale do tego nie trzeba wprowadzać związków partnerskich.
Prezydent Duda mówił o ustawie o statusie osoby zaprzyjaźnionej.
Po co taka ustawa? Nie wystarczy życzliwość i chęć pomocy?
Jest pan bardziej konserwatywny od prezydenta.
Konserwatywny? Nie wiem, czy to najlepsze słowo.
A jak mam to nazwać?
Jestem jaki jestem, nie będę udawał, że jestem kimś innym.
Będzie pan miał świętą z rodziny?
Rozpoczął się proces beatyfikacyjny cioci Stefanii Łąckiej. To kuzynka dziadka, przed wojną była redaktorką diecezjalnego pisma „Nasza Sprawa”, którego redakcja mieściła się w tym samym budynku, w którym mam biuro poselskie. Ciocia w czasie wojny została aresztowana, trafiła do Birkenau, gdzie spędziła całą wojnę. Chrzciła tam dzieci, organizowała pomoc charytatywną, życie religijne i patriotyczne. Obchodzili w obozie w Brzezince święta narodowe, wpinając biało-czerwone nitki do pasiaka.
Przeżyła wojnę?
Tak. I odnalazła narzeczonego, który w czasie wojny ożenił się z inną. Jak dowiedział się, że ciocia przeżyła, chciał zostawić żonę i związać się z nią, ale ciocia na to nie pozwoliła. Zmarła kilka miesięcy później z wycieńczenia i choroby poobozowej.
Mam wrażenie, że niczego pan o sobie w tej rozmowie nie powiedział.
A co chciałby pan wiedzieć?
Czyta pan jakieś książki?
Czytam, ale autora, do którego zabronił mi się pan przyznawać.
A tak, to rzeczywiście literatura wyłącznie do pociągu.
W wakacje czytałem „Katedrę w Barcelonie” Ildefonso Falconesa, dobre. No i czytam pamiętniki Witosa.
Słuchajcie, dziewczęta...
Ale wie pan, jakie tam są aktualne myśli?
Kto panu prasuje koszule?
Pani Ola.
Legalnie?
No, panie redaktorze? Byłem ministrem pracy i pomyślałem, że jeśli ktoś ma ludzi legalnie zatrudniać, to jednak ja. Przychodzi raz na dwa tygodnie.
Ma pan tyle koszul?
Mam 47 koszul. Może nie takie fajne jak pańskie, głównie białe i błękitne. No i kilka garniturów. Gdybym mógł, nie chodziłbym w garniturze.
Mógł pan chodzić w kitlu...
Znowu wracamy do początku.