Zdarzają się jeszcze w Polsce ludzie, którym nie podoba się klasa polityczna. Na dodatek w malkontenctwie swoim nie potrafią zachwycić się ani opozycją, ani rządzącymi. Kompletnie nie rozumiejąc – dlaczego politycy zachowują się, jakby do ich mózgów dorwał się szalony chirurg ze skalpelem w ręku.
Magazyn DGP 10 września 2017 / Dziennik Gazeta Prawna/Inne
Owo malkontenctwo (i niezrozumienie) ma bardzo prostą przyczynę: ludzie ci są – pośrednio – ofiarami Hollywood. Bo nasza klasa polityczna jest doskonałym przykładem tego, jak skutecznie na podświadomość oddziałuje amerykański przemysł filmowy. Niestety w przypadku polskich elit były to, oglądane jeszcze na odtwarzaczach wideo, filmy klasy B, częściej jednak C. Choć, jeśli przyjrzeć się niektórym politykom uważniej, to i obrazy klasy D miały wzięcie.
Oglądane cztery dekady temu filmy z kaset VHS ukształtowały osobowości ludzi dziś niepotrafiących żyć bez sprawowania władzy, niestrudzonego napawania się nią, myślenia o niej. Przy czym nasi politycy zachowują się według dwóch schematów – w zależności od tego, czy właśnie władzę zdobyli, czy ją stracili. Czym charakteryzują się owe schematy, łatwo dostrzec, nie trzeba tracić nocy na oglądanie największych przebojów kina akcji z wczesnym Sylvestrem Stallone’em. Acz byłoby to bardzo wskazane, by dogłębniej poczuć ból istnienia, który dziś dotyka polskich polityków.
Gdy jednak brakuje nam czasu, to wystarczy „odpalić” YouTube’a, by obejrzeć kilka poglądowych scen. Choćby ta z filmu Briana De Palmy „Ofiary wojny”. Gdy ochotnikowi, który znalazł się w Wietnamie (Michael J. Fox) diaboliczny sierżant Meserve (Sean Penn) tłumaczy, przy pomocy własnej interpretacji Psalmu 23 z Księgi Psalmów, na czym polega władza. „Yea, though I walk through the Valley of Evil, I shall fear no death. Cuz I,m the meanest motherfucker in the Valley” – wyjaśnia. Co w luźnym tłumaczeniu na język polski można ująć: „Choćbym szedł przez Dolinę Zła, śmierci się nie ulęknę. Bo to ja jestem największym skur... w całej Dolinie”.
Natomiast dla poznania hollywoodzkiego wzorca postaw opozycyjnych nawet znajomość angielskiego nie jest konieczna. Starczy nakręcony w 1976 r. „King Kong”, a ściślej mówiąc, sceny grane wspólnie przez Konga oraz Jessicę Lange. Piękna modelka zdobyła tę rolę dzięki temu, że żadna inna konkurentka nie potrafiła na castingu lepiej piszczeć, krzyczeć i histeryzować. Faktycznie, w kluczowych momentach filmu Lange swoim wrzaskiem zagłusza ryk największej małpy w historii kina. Czym wzbudzała podziw, a na koniec miłość, nie tylko małpy, lecz także zmaltretowanej jej dźwiękami widowni. Notabene dozgonnie wdzięcznej za te nieliczne chwile, kiedy małpa milczy, a Jessica nie spazmuje.
Stykając się z takimi wzorcami w dzieciństwie, politycy dorastali w przekonaniu, że wszyscy kochają twardzieli oraz rozhisteryzowane dziewice. A przecież jeśli się kogoś kocha, to się na pewno na niego zagłosuje. Polskie elity władzy stale więc podążają za wskazówkami otrzymanymi niegdyś od Jeana-Claude’a Van Damme’a oraz łkającej na jego ramieniu blondynki. Wbrew pozorom nie jest to sprawą łatwą ani nawet przyjemną zarówno dla rządzących, jak i opozycji. Przy bliższym przyjrzeniu się problemowi wyraźnie widać, że hollywoodzkie wzorce zamieniły codzienne życie naszych polityków dosłownie w „Koszmar z ulicy Wiązów”.
Jak PiS długi i szeroki jego liderzy nieustannie muszą udowadniać, że ktoś taki jak Steven Seagal mógłby im co najwyżej buty czyścić. A do tego jeszcze czyha na nich kompleks Szyszki. Sprowadza się on do tego, że jakkolwiek by się członkowie tej partii starali, to i tak największym twardzielem wśród nich jest minister Jan Szyszko. Ów człowiek ze strzelbą każdą z najgłębszych tajemnic bytu – narodzin życia na Ziemi, ale też nadmiernej płodności polskich łosi czy dzików – potrafi ująć w dwa słowa: natychmiast zastrzelić. Tej głębi filozoficznej zazdrości mu David Lynch, zaś lakoniczności w komunikowaniu skomplikowanych przemyśleń Arnold Schwarzenegger.
Niestety dla partyjnych kolegów człowiek, któremu niestraszna przyroda, jest źródłem głębokich kompleksów. Jego po prostu nie da się przebić. Na próżno poseł Dominik Tarczyński, gdy tylko dziennikarz wrogiego obozu stara się go zagadnąć, wybucha okrzykiem z sowieckich filmów wojennych – „Paszoł won!”. Nawet gdyby owego gryzipiórka przywitał niezapomnianą obietnicą z „Pulp Fiction” o zrobieniu z... wiadomo czego „jesieni średniowiecza”, to i tak Szyszki wraz kompleksem nie przebije.
Pewne nadzieje na sukces dawałoby połączenie przez niego sił z wiceministrem sprawiedliwości. W końcu Tarczyński zna się na egzorcyzmach, zaś Patryk Jaki całkiem niedawno ujawnił, że tortury nie są mu obce. Taki duet mógłby zrobić furorę wśród wyborców zaskoczonych świeżością ich nowych ról. Zwłaszcza że, jak niegdyś odkryli twardziele z Latającego Cyrku Monty Pythona: „Nikt się nie spodziewa hiszpańskiej inkwizycji”. Razem mogliby zająć się problemem napływu niechcianych emigrantów i to tak, że nawet minister od likwidacji środowiska mógłby zastygnąć w niemym zachwycie. Ot, starczy wzorować się na sierżancie Hartmanie z „Full Metal Jacket” Stanleya Kubricka, który przerabiał rekrutów na marines: „Jestem twardy, ale sprawiedliwy. Nie ma tu miejsca na rasizm. Nie mam nic przeciwko czarnuchom, żydkom ani makaroniarzom. Wszyscy jesteście tak samo niczym” – uważał.
Jeśli spojrzeć na sondaże, to czerpanie inspiracji z ulubionych filmów daje świetne efekty. Cóż z tego, że minister Witold Waszczykowski w relacjach z Brukselą jest komunikatywny niczym Rocky Balboa. Tu nie chodzi o przekaz, lecz o umiejętność przyjęcia setki ciosów na szczękę, podniesienia się, otrzepania garnituru i przyjęcia kolejnej serii. Tak było przecież w filmie, a skoro widzowie uwielbiali Rocky’ego, to tak trzeba, nawet jeśli dalsze przedłużanie trwającego łomotu nie ma żadnego sensu.
Reguły wykreowane przez Hollywood sprawiają, że opozycja ma o wiele gorzej. Ma wręcz przechlapane. W filmach klasy B i niższych, w roli osób pozbawionych władzy, często kontroli nad własnym losem, którym zawalił się uporządkowany świat, scenarzyści obsadzali zazwyczaj znerwicowane blondynki. Wprawdzie bardzo atrakcyjne, niczym Ryszard Petru w garniturze, i tak jak on elokwentne. Co sprowadzało się do tego, że ilekroć kłótliwa oponentka twardziela raczyła go swoimi mądrościami, widownia wyła ze śmiechu. Czekając z niecierpliwością na scenę, gdy blondynka powie znów coś zabawnego, zaś twardziel złapie ją za blond grzywę, by powlec w stronę swojego czołgu. Oczywiście dla jej dobra. Najgorsze w tym wszystkim było, że nazwiska blondynki prawie nikt nie potrafił zapamiętać. Jedna znikała, a na jej miejsce w kolejnych filmach pojawiała się inna. Tak samo atrakcyjna i tak samo pusta w środku. Choć rzadko która potrafiła spazmować równie dramatycznie, jak Jessica Lange.
Już na pierwszy rzut oka taki wzorzec robienia kariery zarówno na srebrnym ekranie, jak i w polityce wydaje się nieco samobójczy. Mimo to w Polsce przyjął się znakomicie. Ostatnio wyzwanie talentowi Jessiki Lange rzucił Borys Budka wywiadem dla niemieckiego tygodnika „Die Zeit”. Kreowany przez media na nowego lidera PO polityk wręcz błagał Unię, by ruszyła z sankcjami na odsiecz opozycji. Niemal jak bohaterka „King Konga”, przywiązana do podestu, z którego małpa odbierała dziewice, oddawane jej w celach konsumpcyjnych. Notabene ów dramatyczny spazm przywodzi na myśl cytat, niekoniecznie z kina akcji (choć kto tam wie, co lubił wieczorami oglądać ksiądz Twardowski?) – „Śpieszmy się kochać nowych liderów opozycji, bo tak szybko odchodzą”. Wszystko najwyraźniej przez to, że polski wyborca ciągle preferuje twardzieli, a nie blondynki.
Co gorsza i on się wychował na hollywoodzkich produkcjach. Dlatego gdy liderzy opozycji usiłują być jak Bruce Willis w pierwszej „Szklanej pułapce”, zapewniając, iż dla ratowania demokracji są gotowi biegać boso po tłuczonym szkle, jakoś nikt tego nie kupuje. Być może pamiętając poprzednie płaczliwe wypowiedzi dla zachodnich mediów, rozpaczliwe próby blokowania parlamentu i wystąpienia pełne gróźb o rozliczeniu rządzących. A przecież nie ma większego dowodu własnej słabości od rzucania gróźb, których nie potrafi się zrealizować. Przez takie poczynania gęba histerycznej blondynki tylko mocniej się przylepia. Gdyby dziś Grzegorz Schetyna kupił sobie piłę spalinową, po czym ruszył z nią wyżynać drzewa w Łazienkach, odgryzając głowy schwytanym w międzyczasie wiewiórkom, i tak nikt nie uwierzy, że jest większym twardzielem od ministra Szyszki. Oczywiście opozycja mogłaby wyłamać się ze schematu i spróbować pokazać wyższą inteligencję od rządzących. Jednakże takiej ewentualności dla swych bohaterek twórcy filmów klasy B nie przewidywali.
To oznacza, że jesienią czekają nas nowe odsłony tego samego seansu. Rząd, jak William Wallace (Mel Gibson) w finałowej scenie „Braveheart”, prędzej da sobie wypruć wnętrzności i odciąć dłonie, niż oświadczy, iż w czymś nie miał racji. O wycofaniu z popełnionych głupot już nie wspominając. Wiadomo przecież, że prawdziwy twardziel raczej oderżnie sobie język pilniczkiem do paznokci, niż przyzna do błędu. No a opozycja spróbuje lamentować mocniej niż nawet Jessica Lange. Co jest wyzwaniem nadzwyczaj ambitnym.
Gdy ten scenariusz zacznie się realizować, a nieliczni malkontenci wykazujący brak zrozumienia dla klasy politycznej popadną w jesienną depresję, to jest dla nich jeden ratunek. Należy zaprosić do Polski Sylvestra Stallone’a, Arnolda Schwarzeneggera, Mela Gibsona i kilku innych drani. Następnie zwołać się w jak największą grupę, pojechać na lotnisko i spuścić im tam tęgi łomot. Bo sobie nań zasłużyli.
Jeśli spojrzeć na sondaże, to czerpanie inspiracji z ulubionych filmów daje świetne efekty. Cóż z tego, że minister Witold Waszczykowski w relacjach z Brukselą jest komunikatywny niczym Rocky Balboa. Tu nie chodzi o przekaz, lecz o umiejętność przyjęcia setki ciosów na szczękę, podniesienia się, otrzepania garnituru i przyjęcia kolejnej serii