Straslund, miasto należące do okręgu wyborczego Angeli Merkel, jest jednym z miejsc, w których Niemcy pracują nad integracją z uchodźcami. I odnoszą sukcesy.
Magazyn DGP 10 września 2017 / Dziennik Gazeta Prawna/Inne
24 września w Niemczech odbędą się wybory parlamentarne, których wynik przesądzi o politycznej przyszłości Europy. Czy wygra CDU, SPD, a może któreś z ugrupowań przeciwnych UE? Dziś kolejny reportaż przybliżający polityczną i gospodarczą sytuację Republiki Federalnej
Niech pan sobie wyobrazi, że w tym wąskim holu było ze 300 osób, głównie uchodźców, i każdy chciał mieć zdjęcie z Angelą Merkel. Jej trójka ochroniarzy nie wiedziała, co ma robić – Thomas Nitz podekscytowany opowiada mi historię fotografii, która wisi na ścianie w jego domu parafialnym. Chcę się upewnić, że to grupowe zdjęcie z szefową niemieckiego rządu pochodzi sprzed dwóch lat. Wówczas zaczął się kryzys migracyjny i od tego czasu do Niemiec trafiło ponad milion uchodźców. Początkowo byli oni euforycznie przyjmowani i Merkel chętnie się z nimi fotografowała. – To było w maju tego roku. Kanclerz do nas przyjechała, bo chciała zobaczyć, jak pracujemy z imigrantami – tłumaczy.
Thomas Nitz jest żwawym mężczyzną z tubalnym głosem. Trudno przypuszczać, że dobiega sześćdziesiątki. W czasach NRD władze zabroniły mu pracy w szkole morskiej, bo jako człowiek Kościoła mógł mieć zły wpływ na socjalistyczną młodzież. W zjednoczonych Niemczech udzielał się trochę w lokalnej polityce, ale przede wszystkim zajął się pracą socjalną. Działa w ewangelickiej parafii Zmartwychwstania. Dziesięć lat temu przemianowano ją na Kościół Młodzieży, by skuteczniej docierać do młodych ludzi. Kościół leży wśród blokowisk na obrzeżach Stralsundu. Ze względu na wysokie bezrobocie i przestępczość ta część tego nadbałtyckiego miasta od dawna nie cieszy się dobrą sławą. Dwa lata temu władze zdecydowały, że właśnie tam umieszczą kilkuset przybyszów z Bliskiego Wschodu i Północnej Afryki.
Stralsund to niewielka miejscowość w najbiedniejszym landzie Niemiec, Meklemburgii-Pomorzu Przednim. Jeszcze do niedawna nie chcieli tam mieszkać nawet rdzenni mieszkańcy, którzy wyjeżdżali za pracą na zachód. Miasto się wyludniało, a bezrobocie sięgało 25 proc. Szansa na dobrą zmianę pojawiła się kilkanaście lat temu, kiedy Stralsund – a w zasadzie jego średniowieczną starówkę – wpisano na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Przyciągnęło to więcej turystów.
Kiedy w 2015 r. Angela Merkel zdecydowała o otwarciu granic dla uchodźców, oznaczało to ogromne wyzwanie dla wszystkich niemieckich samorządów, w tym dla Stralsundu. W tej dziedzinie miasto i jego mieszkańcy nie mieli żadnego doświadczenia. Odsetek cudzoziemców wynosił niecałe 3 proc. i byli to głównie Europejczycy. Istniał co prawda dom dla ubiegających się o azyl, ale mogło tam mieszkać co najwyżej 100 osób. Nie byli oni specjalnie widoczni i nie było z nimi większych problemów – zostali zakwaterowani na wyspie poza główną częścią miasta, w sąsiedztwie inspektoratu policji i urzędu celnego.
W sierpniu minęło dokładnie 25 lat, od kiedy nacjonalistyczni chuligani podpalili dom dla azylantów w Rostocku. Mieszkała tam setka Wietnamczyków, którzy ubiegali się o przedłużenie pobytu w Niemczech. Kiedy do ich mieszkań wpadały kolejne butelki z benzyną, setki niemieckich sąsiadów z osiedla wiwatowały. Blokowali oni nie tylko interwencję policji, lecz także dojazd spieszących na ratunek strażaków. Rostock i Stralsund dzieli godzina jazdy samochodem, a od tamtych, przypominających antyżydowskie pogromy wydarzeń minęło jedno pokolenie. Czy to wystarcza?
W ciągu dwóch ostatnich lat do powiatu, którego stolicą jest Stralsund, trafiło prawie 4,5 tys. uchodźców. Z jednej strony to niewiele. Inne niemieckie powiaty musiały przyjąć znacznie więcej ubiegających się o azyl. Decydowała o tym specjalna formuła matematyczna uwzględniająca liczbę stałych mieszkańców i wielkość przychodów podatkowych w regionie. Z drugiej – to jednak naprawdę sporo. Zgodnie z uzgodnieniami w ramach Unii Europejskiej cała Polska miała przyjąć niecałe 6,2 tys. uchodźców, którzy przebywają teraz na terenie Włoch i Grecji. Po tej migracyjnej fali odsetek cudzoziemców w Stralsundzie podwoił się i wynosi prawie 6 proc.
Tak nagły i duży napływ ludzi z innych kontynentów był szokiem dla wielu mieszkańców. Część z nich miała wiele obaw, mnożyły się plotki. – Niektórzy wierzyli, że azylanci mogą bezkarnie kraść w sklepach, bo miasto za nich wszystko zapłaci – wspomina Anja Schmuck, miejska pełnomocniczka ds. migracji i integracji. Mówiono wtedy również, że każdy z przybyszów dostaje na powitanie w Niemczech 2 tys. euro. Władze miasta zorganizowały wtedy dwa wielkie spotkania z mieszkańcami, podczas których otwarcie rozmawiano o kryzysie migracyjnym. – Przede wszystkim to nie był kryzys. Była to wielka fala osób uciekających przed wojną i terrorem, którym musieliśmy i chcieliśmy pomóc – oponuje Alexander Badrow, nadburmistrz Stralsundu i partyjny kolega Angeli Merkel. Jego zdaniem właśnie publiczne debaty sprawiły, że nastawienie mieszkańców do kwestii migracji stało się bardziej rzeczowe.
Takie spotkanie odbyło się dwa lata temu też w parafii Thomasa Nitza. – Chyba nigdy w naszym kościele nie było tak wielu ludzi, co wtedy. Obawiałem się awantury, ale wystarczyło, że mój syn, który trenuje sporty walki, od czasu do czasu zasyczał, i rozrabiacy się uspokajali – opowiada ze śmiechem. Wówczas wiele sobie wyjaśniono. Okazało się wtedy również, że w sąsiedztwie jest mnóstwo osób, które chcą pomagać przybyszom. Jeszcze dziś przy parafii działa około 90 wolontariuszy, którzy m.in. uczą uchodźców niemieckiego, prowadzą zajęcia dla dzieci i pokazują, jak w ogóle odnaleźć się w Niemczech. Za Odrą specjalnego przeszkolenia wymaga przecież nawet segregacja śmieci, a biurokratyczny język jest często obcy i dla samych Niemców. Łącznie z opieki stralsundzkiej parafii Zmartwychwstania korzysta blisko tysiąc uchodźców, z czego trzy czwarte stanowią Syryjczycy.
– Większość z tych, którzy do nas przychodzą, to oczywiście muzułmanie. Unikają nas tylko ci najbardziej ortodoksyjni, bo nie podoba im się, że wisi u nas tak wiele krzyży – mówi Judith Montag z ewangelickiej organizacji charytatywnej. Pokazuje też „darmowy” sklep, gdzie uchodźcy i ubodzy mieszkańcy mogą za 1 euro „kupić” kilka wartościowych używanych rzeczy. – Sama sobie kupiłam tu tę bluzkę – Montag z satysfakcją pokazuje mi swoją białą letnią koszulę. Oprócz odzieży w sklepie można znaleźć obuwie, zabawki, drobne AGD, naczynia, a nawet kieliszki. To ostatnie mnie zaskakuje. Po co muzułmanom kieliszki? – Arabowie też piją alkohol i jeszcze zdziwiłby się pan jak – wyjaśnia Judith Montag.
Tego dnia w parafii odbywa się niemiecko-uchodźczy grill. W menu głównie potrawy orientalne. Goście jedzą w sali, gdzie w niedziele i święta odbywają się nabożeństwa. Przy wielkim stole się Niemcy, Syryjczycy i Kurdowie. Kobiety mają na głowie tradycyjne chusty. W tle betonowy ołtarz z centralną postacią zmartwychwstałego Chrystusa, który wskazuje niewiernemu Tomaszowi swoje rany. – Z tego jestem naprawdę dumny – Thomas Nitz podaje mi gazetę, którą wydano w parafii. Teksty są po niemiecku i arabsku. – Stworzyliśmy to wspólnie. Uchodźcy pisali, jak widzą nas i Niemcy, a my o tym, jak widzimy ich – wyjaśnia. Słowo wstępne w obydwu językach zamieścił również nadburmistrz Badrow.
To multi-kulti w powiatowym mieście nie wszystkim jednak przypadło do gustu. Wiosną zeszłego roku ktoś podrzucił świński łeb pod drzwi biura poselskiego Angeli Merkel. Kto to mógł być i co chciał przez to wyrazić? Pytam o to Ralfa Borschke z Alternatywy dla Niemiec (AfD). W zeszłym roku jego partia odniosła gigantyczny sukces w wyborach do regionalnego parlamentu. Mimo że startowała po raz pierwszy, to zdobyła prawie 21 proc. głosów i pokonała nawet ugrupowanie Merkel. Do landtagu Meklemburgii-Pomorza Przedniego wszedł również Borschke, zdobywając w niektórych miejscach ponad 40 proc. głosów. Głównym motywem kampanii AfD była krytyka polityki migracyjnej rządu w Berlinie.
– Nie mam pojęcia, kto i dlaczego coś takiego zrobił – zdawkowo odpowiada Borschke. Znacznie bardziej rozmowny jest, gdy pytam go o uchodźców. Rozumie, że muszą uciekać i czasowo chcą pozostawać w Niemczech. Nie podoba mu się jednak, że zostają na stałe i się nie integrują. Jego zdaniem to wina niemieckich władz. – Muzułmanie uciekają do Niemiec, bo chcą żyć w normalnym, bezpiecznym kraju i stać się dobrymi Niemcami. Tymczasem Niemcy stają się krajem islamistycznym – mówi. Ma na to wiele przykładów z różnych części RFN, a także to, że nawet w Stralsundzie ma podobno powstać muzułmański dom modlitwy.
Borschke zaprasza mnie do gospody Grünthaler Krug, w tej samej dzielnicy, co parafia Zmartwychwstania. Tego dnia przedwyborcze spotkanie ma tam jego partyjny szef Leif Erik Holm, który walczy o mandat do Bundestagu w tym samym okręgu, co Angela Merkel. – Zobaczyłem wydawaną u was gazetkę. Połowa jest po niemiecku, a połowa po arabsku. To tak jednorazowo czy już na stałe? – zagaja Holm. Odpowiada mu chichot słuchaczy. Większość z nich to dobrze zachowani emeryci. Jest też stary rockers w skórze, z ufarbowanymi na czarno włosami, a także parę kobiet. Holm opowiada im o zagrożeniach dla tożsamości Niemiec i prawdopodobnym zmierzchu Zachodu, o ile nie uda się powstrzymać Merkel i masowego napływu imigrantów. – Ona realizuje plan zniszczenia naszej substancji narodowo-rasowej – dopowiada jedna z pań. Leif Erik Holm, który pracował kiedyś jako moderator w publicznym radiu, dobrze wie, że tak daleko idące odwołania do retoryki z czasów narodowego socjalizmu są mocno ryzykowne, szczególne podczas kampanii wyborczej. – Nie wiem, jaki plan ma w głowie Merkel – puentuje krótko i przechodzi do kolejnego punktu.
Rok temu na takich spotkaniach atmosfera była znacznie bardziej gorąca. Mieszkańcy obawiali się, że pojawi się kolejna odsłona kryzysu migracyjnego. Kiedy Merkel zajechała ze swoją świtą przed ratusz w Stralsundzie, Holm i aktywiści z AfD głośno na nią gwizdali. Nic podobnego nie wydarzyło się wcześniej w rodzimym okręgu pani kanclerz. Nagranie z tego zdarzenia obejrzały dziesiątki tysięcy ludzi. – Kiedy wrzucałem ten filmik, nie myślałem, że zainteresuje on aż tak wiele osób – wspomina Benjamin Fischer, szef lokalnej gazety. Przyznaje, że wielu czytelników niezwykle agresywnie komentowało teksty dotyczące uchodźców i trzeba było uważnie moderować internetowe forum. – Niektórych nie obchodziło nawet to, co jest w tekście. Artykuł traktowali jako okazję, by wyrazić swoją nienawiść – mówi Fischer. Jego zdaniem problem migracji przestał był głównym tematem dla czytelników. – Teraz chcą oni wiedzieć, jak pracuje administracja, czy są miejsca w żłobkach i przedszkolach oraz jakie imprezy kulturalne są zdaniem redakcji najciekawsze – dodaje. Ale czy na pewno? Kwestia uchodźców zajęła ponad połowę telewizyjnej debaty Angeli Merkel z Martinem Schulzem.
Sytuacja o tyle się znormalizowała, że lokalna administracja nie musi już działać w nadzwyczajnym trybie. – Kierują do nas coraz mniej osób ubiegających się o azyl, tak że 20 proc. miejsc mamy wolnych – opowiada mi Birgit Mielke, kierowniczka domu dla azylantów w Stralsundzie. Dziś mieszkają tam Syryjczycy, Afrykanie, a także rodziny z Ukrainy i Rosji. Mielke pracuje z imigrantami od ponad 20 lat. Domem, którym teraz kieruje, zarządza Zakon Kawalerów Maltańskich. – By tu pracować, nie trzeba być katolikiem. W tej pracy liczy się fachowość, a nie wyznanie – tłumaczy. Chociaż także ona – jak sama mówi – teoretycznie jest ochrzczona, ale jeszcze w czasach NRD rodzice wystąpili z Kościoła.
Mielke nie pamięta, by w jej pracy było kiedykolwiek tak ciężko, jak właśnie kilkanaście miesięcy temu. – Ludzie spali wszędzie. Pokoje były podwójnie obłożone, a łóżka stały także na korytarzach. Nawet w pomieszczeniach, gdzie teraz są klubokawiarnie dla kobiet i mężczyzn, też urządziliśmy sypialnie – wspomina. Uchodźcy zamieszkali również w słynnym hitlerowskim ośrodku wypoczynkowym Prora na wyspie Rugii. To gigantyczny budynek, który ciągnie się wzdłuż bałtyckiej plaży przez ponad cztery kilometry. Miał służyć wypoczynkowi rasy panów, ale III Rzesza upadła, zanim ukończono budowę. Z czasem uchodźcy przeprowadzili się do mniej odludnych miejsc. Część wolała zamieszkać w Hamburgu lub innych niemieckich metropoliach albo przeniosła się do innych dzielnic Stralsundu. Niektóre z rodzin zamieszkały w normalnych mieszkaniach, które wynajęły im miejskie służby socjalne. – Nawet w najtrudniejszym momencie nikt nie musiał u nas koczować w salach gimnastycznych – z dumą podkreślają miejscy urzędnicy.
Organizacyjnie miasto świetnie poradziło sobie z kryzysem migracyjnym, ale co z integracją cudzoziemców? To zajmie przecież dziesięciolecia. Dla Ralfa Borschke ideałem integracji są hugenoci, którzy ze względu na swoje wyznanie musieli wyemigrować z katolickiej Francji w XVII w., oraz Polacy, którzy w liczbie kilkuset tysięcy osiedlili się w XIX w. w Zagłębiu Ruhry. – To pokazuje, że Niemcy mają sukcesy w integracji i każdy, kto tylko naprawdę chce, może zostać Niemcem – mówi z dumą polityk AfD.
O postępy w integracji cudzoziemców ma zadbać w Stralsundzie specjalna pełnomocniczka. – Już pan wie, że mamy w Stralsundzie ponad 1,2 tys. Syryjczyków. A kto jest na drugim miejscu? 330 Polaków – śmieje się głośno Anja Schmuck. Zaraz dodaje, że Polacy świetnie się integrują. W urzędzie nie ma oddzielnych pracowników do spraw przybyszów z krajów sąsiedzkich.
Nadburmistrza Badrowa szczególnie cieszy to, że w lokalnej społeczności wykształciła się „kultura akceptacji”, o czym świadczy ogromny rozwój wolontariatu. – Musieliśmy radzić sobie nie tylko z napływem uchodźców, lecz także ze zgłoszeniami wolontariuszy, którzy chcieli pomagać. Długo nie wiedzieliśmy, jak ich wykorzystać – uzupełnia Kati Bischoff z urzędu powiatowego. Zgłaszali się nie tylko emeryci, którzy mieli czas i chcieli poczuć się ponownie potrzebni, ale również całe rodziny, które m.in. obejmowały patronaty nad osieroconymi dziećmi.
Wielu wolontariuszy do dziś pozostało aktywnych. Jedna z nich zorganizowała w parafii Zmartwychwstania wystawę pt. „Linie życia”. Na gazetce ściennej są zdjęcia uchodźców i krótkie teksty, w których opisują oni swoje losy. Albdulla Alhousien ma 55 lat. Razem z żoną i synem uciekli w listopadzie 2015 r. z Ar-Rakki w północnej Syrii. Miastem rządzili wtedy islamiści z Da’isz, którzy ogłosili je stolicą swojego „państwa”. Albdulla pracował w Syrii jako topograf i na mapie dokładnie rozrysował szlak wędrówki swojej rodziny: pieszo przez góry do Turcji, łodzią do Grecji, autobusem do Macedonii, a potem przez Bałkany do Niemiec. W Stralsundzie znaleźli się na Boże Narodzenie. Na zdjęciach jego miasta nie ma ruin zburzonego przez Da’isz szyickiego meczetu i innych zniszczeń. Ar-Rakka to spokojne miasto z ludźmi w kawiarniach, zabytkami z czasów rzymskich i niedaleką zaporą na Eufracie. – Ta wystawa to nie tylko sposób, byśmy się zapoznali. To także rodzaj terapii, która ma uwolnić jej bohaterów od traumatycznych przeżyć. Ma też pokazać, że jest wiele rzeczy, z których oni mogą być dumni – opisuje swoje intencje inicjatorka wystawy.
Ci, którzy ubiegają się o azyl w Niemczech, mogą liczyć na podobne świadczenia, jak znajdujący się w egzystencjalnych kłopotach obywatele RFN. Na początku jest to 320 euro zasiłku miesięcznie (w przypadku osoby samotnej) i miejsce w opłacanym przez państwo ośrodku zakwaterowania. Warunkiem jest udział w procedurach sprawdzających. Od ich wyniku zależy, czy ktoś będzie miał prawo pozostać w Niemczech na dłużej. Ostatnio Angela Merkel regularnie przypomina, że przybysze z Afryki Północnej nie mogą liczyć na taki sam status jak uchodźcy z Syrii, gdzie nadal trwa wojna. Ale gdy ubiegający się o azyl tracą po drodze paszporty, czasami trudno odróżnić jednych od drugich. – Znam przypadek rodziny, która nie ma dokumentów, ale utrzymuje, że pochodzi z Syrii. Tymczasem w obecności Syryjczyków w ogóle nie chcą rozmawiać po arabsku, bo natychmiast zostaliby zidentyfikowani po akcencie – mówi Birgit Mielke.
Osoby, których wnioski o azyl zostały ostatecznie odrzucone, powinny jak najszybciej opuścić Niemcy. Według statystyk jest ich ponad 200 tys. Często jednak znajdują sposoby na przedłużanie pobytu lub znikają z pola widzenia urzędów. Ta ostatnia opcja oznacza ścieżkę do grup przestępczych. Sposobem na rozwiązanie problemu niemile widzianych cudzoziemców są deportacje. W 2016 r. było ich 25 tys., co jest liczbą najwyższą od ponad 10 lat, ale niższą od oczekiwań wielu Niemców.
Według kierowniczki ośrodka dla azylantów kluczem do udanej integracji są nauka języka i kwalifikacje zawodowe. – Nie jest to jednak proste, bo część osób wcale nie zamierza zostać w Niemczech na stałe. Poza tym większość mężczyzn chciałaby pracować w warsztatach samochodowych, a to przecież nie jest możliwe – mówi. Znacznie łatwiej byłoby im znaleźć pracę w gastronomii i hotelarstwie. Mielke przyznaje, że uchodźcy zbyt szybko są wciskani w niemiecką machinę biurokratyczną, w której trudno odnaleźć się także zwykłym Niemcom. – Przecież wielu z tych ludzi po raz pierwszy opuściło swoją rodzinę i po raz pierwszy wyjechało za granicę, a niektórzy po drodze stracili bliskich. Powinniśmy dawać im trochę więcej czasu, by mogli ochłonąć – mówi.
Birgit Mielke jest szczególnie dumna z kursów deeskalacji, zorganizowała dla kobiet przebywających w jej domu. Prowadziła je dwójka nauczycieli technik samoobrony. Pokazywali, jak radzić w sobie w ryzykownych sytuacjach. – Te kursy uczyły kobiety również asertywności. Cieszyły się dużą popularnością, ale nie mamy już pieniędzy, by nadal się odbywały – mówi z żalem.
Na pieniądze zwraca uwagę też Ralf Borschke. – To, że się trochę teraz uspokoiło, nie znaczy, że to koniec problemów finansowych z uchodźcami. Nadal będziemy musieli na nich płacić. Poza tym nie wiem, co czeka nas jeszcze po wyborach – tłumaczy polityk AfD. Niedawno bulwarówka „Bild” informowała, że Syryjczycy, którym przyznano azyl, będą mieli prawo do sprowadzenia członków rodziny do Niemiec. Według gazety oznacza to, że dodatkowo przybędzie 390 tys. osób. Jest to zgodne z niemieckimi przepisami, ale według sondaży sprzeciwia się temu 58 proc. Niemców. Mimo to podczas debaty telewizyjnej Angela Merkel podkreślała, że takie są zobowiązania prawne Niemiec. Chociaż jeden z prowadzących naciskał, kanclerz nie chciała zadeklarować, że zablokuje możliwość łączenia rodzin.
Tekst powstał dzięki dziennikarskiemu stypendium Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej
Musieliśmy radzić sobie także z napływem wolontariuszy. Zgłaszali się nie tylko emeryci, którzy mieli czas i chcieli poczuć się ponownie potrzebni, ale również całe rodziny, które m.in. obejmowały patronaty nad osieroconymi dziećmi