Czasem boję się, że już nigdy nie wrócę do domu. Umrę tutaj – mówi Eleonora Revina, Ukrainka skazana przez polski sąd za przestępstwa, których, jak twierdzi, nie popełniła.
Magazyn DGP 10 września 2017 / Dziennik Gazeta Prawna/Inne
Sala widzeń to w każdym areszcie przygnębiające miejsce. Małe stoliki z niewygodnymi krzesełkami, jak w szkolnej świetlicy, ale nad ich blatami nachylają się ku sobie ściągnięte stresem twarze. Ściszone szepty, suchy kaszel, ktoś kogoś gładzi ukradkiem po ramieniu. Pod ścianą smutny kącik zabaw dla dzieci. Na szczęście dziś żadnych dzieci nie ma. Strażnik ze strażniczką więzienną stoją pod ścianą, profesjonalni i czujni. Nim tu trafiłam, przeszłam przez kilka zatrzaskujących się za mną krat, zostawiłam swoje rzeczy w przydzielonej szafce, przedstawiłam funkcjonariuszom niezbędne dokumenty i pozwolenia. Teraz, nieco zdenerwowana, czekam na moją rozmówczynię. Eleonorę Revinę, obywatelkę Ukrainy, rocznik 1962, której historię opisałam w poprzednim wydaniu Magazynu DGP.
Szok, agresja, łzy
Eleonora jest inżynierem budownictwa, bizneswoman, żoną Igora, inżyniera i biznesmena jak ona, matką dorosłego już syna Kiryła, doktora prawa. Ale tutaj, w areszcie śledczym na warszawskim Grochowie jest tylko osadzoną, przestępczynią, którą sąd skazał (nieprawomocnym jeszcze wyrokiem) na trzy i pół roku więzienia za rozbój, którego miała się dopuścić 24 lata temu: w listopadzie 1993 r. pod Siedlcami. Eleonora czeka na apelację. Młody adwokat, który też czeka – na spotkanie ze swoją klientką – funduje mi herbatę w styropianowym kubku, bo moje pieniądze zostały zamknięte w szafce razem z torbą. Mecenas śmieje się, że niby według polskiego prawa należałoby udowodnić podejrzanemu winę, a wszystkie wątpliwości powinny przemawiać na jego korzyść, ale zazwyczaj jest odwrotnie. Po chwili strażnicy wprowadzają do sali dwie kobiety. Która jest „moja”? Nie mam wątpliwości. Niska brunetka o mocno zarysowanych kościach policzkowych. Wyraziste oczy, silny uścisk ręki. Chudzina.
– Jak się pani czuje? – pytam. Jakoś trzeba zagaić. Boję się, że będziemy miały problem z dogadaniem się, bo moja znajomość języka rosyjskiego jest daleka od ideału. Ale rozumiemy się dobrze. Eleonora siedzi w polskim areszcie od 27 marca 2017 r. Pojechali z mężem do przyjaciół na Węgrzech, jak niemal co roku. Jednak tym razem spotkanie z węgierską strażą graniczną nie przebiegało tak jak zwykle. Eleonorę zatrzymano, a potem samolotem odtransportowano do Warszawy. W asyście policji. I znalazła się w celi.
Opowiada: – Jak się czuję? W tym momencie czy w ogóle? Bo jeśli w ogóle, to nie jestem w stanie tego opisać jednym słowem. Przeżyłam kilka etapów. Totalne zdziwienie, kiedy zostałam zatrzymana przez węgierskich pograniczników. Myślałam: „Co im odbiło, co się stało, to jakaś pomyłka”. Wkrótce do zdziwienia dołączył strach – to się dzieje naprawdę. Zamiast przeprosić mnie za nadgorliwość, pakują do zamkniętego pomieszczenia. Potem lecę w towarzystwie funkcjonariuszy do Polski. Ale wciąż jeszcze góruje w moich uczuciach zdumienie. Z nutką ekscytacji. Mam wrażenie, że to jakiś film, a może sen, z którego się zaraz obudzę. To wszystko przeradza się w depresję, kiedy zamykają mnie w areszcie w Warszawie. Potem następuje czas wściekłości, wielkiej agresji. Zebrała się we mnie, gdy przyszedł porozmawiać ze mną aplikant adwokacki, który oznajmił mi, że mam poważny problem, bo jestem podejrzana o to, że przed ćwierćwieczem miałam dokonać w Polsce rozboju. Używając noża, działając wspólnie i w porozumieniu z jakimiś czterema obcymi mi mężczyznami, napadłam na trzech obywateli krajów byłego ZSRR, żeby ich ograbić. Przecież to bzdura. Myślałam, że mnie rozerwie z tej złości i bezradności. Ale wciąż miałam nadzieję, że wszystko się wyjaśni, że będzie dobrze. Mówiłam sobie, że muszę wytrzymać do rozprawy. Niczego złego nie zrobiłam, więc nie mam powodów do obaw. Za chwilę wrócę do domu. Tego się trzymałam. Teraz znów jestem w otchłani.
Eleonorze po policzku płyną łzy, z którymi bezskutecznie próbuje walczyć. Później jej mąż mi powie, że ten jej płacz go dobija. Nakazuje jej, żeby była dzielna, że musi dać radę. Ale ona potrafi przepłakać całe trzy minuty, które mają na rozmowę telefoniczną. Igor przyciska słuchawkę do policzka, a Eli szlocha z drugiej strony. Strasznie jest ciężko z tymi jej łzami. Też się miota – od wściekłości po totalną bezradność.
Życie w drodze
Oto, co wydarzyło się w listopadzie 1993 r. Eleonora jedzie na handel do Polski w towarzystwie dwóch przyjaciółek. Ale po jednym dniu pobytu postanawia wracać. Zostawia im towar i wsiada do samochodu przygodnie poznanych mężczyzn, jest ich czwórka, także mieszkańców krajów WNP, którzy proponują jej podwózkę. Jadą na noc. Po drodze zatrzymują się przy stojących na skraju drogi samochodach. Napadają na ich właścicieli, okradają, jednego ranią nożem. Kiedy przyjeżdża policja, okazuje się, że dwóch napastników zdołało uciec. Na miejscu zostali poszkodowani, Eleonora i dwóch bandytów. Ci dawno odsiedzieli już swoją karę. Pokrzywdzeni rozpłynęli się w rzeczywistości. Eleonorę, którą wtedy wypuszczono z aresztu za niewielką kaucją i której polecono wracać do domu, przeszłość dopadła po 24 latach.
– Sąd nie uwierzył pani wyjaśnieniom, że to byli przypadkowi znajomi, że nie miała pani pojęcia, czym się zajmują ani co zamierzają zrobić. Kiedy czytałam uzasadnienie wyroku, który zapadł kilka miesięcy temu, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że wszelkie wątpliwości przemawiały na pani niekorzyść – mówię.
– Bo tak też właśnie było. Zresztą ta cała rozprawa to była tragifarsa, proszę mi wierzyć – opowiada Eleonora. – Sąd rozpatruje sprawę, poważną, w trzyosobowym składzie. Sędzia i dwóch ławników – starsza kobieta i niemłody mężczyzna. I kiedy decyduje się moja przyszłość, moje życie, ta pani śpi, głowa co chwilę leci jej w dół, a pan dłubie w nosie. Nie wierzę, uśmiecham się pod nosem, głupia. Nie ma żadnych świadków poza policjantami, którzy przyjechali wtedy na miejsce zdarzenia. Także mężczyźni już w latach, dawno na emeryturze. Mówią, że nic nie pamiętają, bo to było dawno temu. Mnie też nie rozpoznają. Nie dziwię się, wtedy byłam młodą kobietą. Sąd przyjmuje ich niepamięć ze zrozumieniem, ale z góry neguje wszystko, co mówię. Nie daje wiary w ani jedno moje słowo. Wychodzi na to, że przyjechałam do Polski specjalnie po to, żeby zaciągnąć się do bandy rekieterów i razem z nimi napadać na ludzi. Ale byłam za głupia, bo choć mogłam uciec, stałam jak cielę i czekałam na przyjazd policji.
– A po co przyjechała pani do Polski? Sąd nie uwierzył, bo po jednym dniu pobytu zdecydowała się pani wracać do domu.
– Ja wtedy handlowałam – takie były czasy. Pani inżynier pakowała do toreb bieliznę, pieprz, co można było wtedy jeszcze kupić na Ukrainie, i wiozła do Polski. W porównaniu z waszymi cenami to wszystko było bardzo tanie. Sprzedawałam na bazarach albo na Stadionie Dziesięciolecia, kupowałam towary, których na Ukrainie brakowało, i wracałam. Żyłam wtedy jak nomada, ciągle w drodze, ale bardzo potrzebowaliśmy pieniędzy. U nas upadła fabryka domów, która produkowała za czasów komunizmu wielką płytę, z której budowano bloki dla klasy robotniczej. I ta fabryka poszła na sprzedaż. Mój mąż Igor zaczął kupować jej akcje. Na kredyt i na raty. Nie mieliśmy nic, jedliśmy kartofle z pieca z solą, nawet ich nie obierałam, szkoda było tej skórki. Tylko Kirył musiał mieć, co potrzeba, dziecko przecież rosło. On miał wówczas 10 lat. Marzyliśmy o lepszym życiu dla niego. Ta fabryka domów była naszą szansą i robiliśmy wszystko, żeby marzenia się ziściły. A to, że po jednym dniu zdecydowałam się na powrót, nie było niczym dziwnym. Przyjechałam do Polski 10 listopada, wiedziałam, że następnego dnia jest święto, więc nic nie sprzedam. Rodacy, którzy mieszkali na tej samej kwaterze co my, zaproponowali, że mogą mnie zabrać do domu, bo właśnie wracają, mają jedno miejsce wolne. To zostawiłam towar dziewczynom i pojechałam z tamtymi. Jechałam do syna, 12 listopada Kirył miał urodziny. No i po drodze stało się, co się stało. Dziś zastanowiłabym się pewnie, czy zaufać nieznajomym. Ale wtedy byłam młoda, naiwna, każdy, kto mówił w mim języku na obczyźnie, wydawał mi się bratem.
– Orzekając o pani winie, sąd zauważył, że nie sprzeciwiła się pani bandytom, nie walczyła. A więc zgadzała się pani na to, co się dzieje. W dodatku jednemu z pokrzywdzonych nakazuje pani, żeby przestał się trząść.
– Myśmy wszyscy byli przerażeni. Proszę zwrócić uwagę, że napadnięci – poza jednym, który za swój sprzeciw został ugodzony nożem – także nie walczyli, tylko potulnie wykonywali polecenia rekieterów. Ja także chciałam chronić siebie. Byłam w ciąży, chciałam przeżyć, wrócić do Kiryła i Igora. Ale nie chciałam, żeby bandyci mieli satysfakcję, że tak nas zastraszyli. No i chciałam pocieszyć towarzyszy niedoli. Tak mnie wychowano, żeby pomagać innym.
Stracone marzenia
Eleonora się zasępia. Bardzo ją boli to, że uznano, iż nie ma dla sprawy najmniejszego znaczenia, że pochodzi z szanowanej rodziny, jest kobietą sukcesu, która razem z mężem od zera zbudowała solidną firmę. Że nigdy nie była karana. Że była dobrą matką, która wychowała uznanego prawnika, dobrą obywatelką. Za to, że pomagała biednym i potrzebującym, metropolita kijowski Włodzimierz odznaczył ją orderem św. Barbary Męczennicy. Ale to nie pasuje do obrazu namalowanego w akcie oskarżenia.
– Ciągle mówi pani o mężu. Tęskni pani?
– On jest moją jedyną ostoją, myśl o nim trzyma mnie przy życiu. Bo wie pani, my się znamy od zawsze. Pierwszy raz zobaczyłam go na olimpiadzie matematycznej, w której razem startowaliśmy. Miałam 13 lat, a on 12. Był mały, gruby i wredny. Ale jakoś go polubiłam. Potem chodziliśmy do jednej szkoły. Mieliśmy, prócz matematyki, wspólną pasję – sport. On był mistrzem Ukrainy juniorów w boksie. Ja zapowiadałam się na pierwszorzędną pingpongistkę. Ale potem zamiast na treningi zaczęliśmy chodzić na randki. Mieliśmy 19 i 18 lat, kiedy się pobraliśmy. Nie musieliśmy, żeby była jasność, Kirył urodził się dwa lata później. Chcieliśmy. To była wielka miłość. W tym roku, 31 lipca, mieliśmy świętować 35. rocznicę ślubu. Miała być duża impreza, jak wtedy, kiedy sobie mówiliśmy „tak”, wówczas tańczyło na weselu ze 130 osób. Ale trafiłam tutaj.
– Po wydarzeniach z 1993 r. wróciła pani do normalnego życia. Ale w oczach sądu wygląda to tak, jakby pani ukrywała się przed wymiarem sprawiedliwości.
– Z tym powrotem do normalnego życia nie było tak łatwo, jak pani mówi. Straciłam tę ciążę, potem chorowałam, leżałam po szpitalach. Już nie mogłam mieć dzieci, Kirył jest jedynakiem. Takie przeżycia zostawiają ślad w psychice. Ale trzeba się było pozbierać i żyć dalej. Pamięta pani: Gorbaczow, pieriestrojka, otworzyło się okno na świat. Ruszyła nasza fabryka na kredyt, pierwsze zlecenia, które dały napęd naszemu biznesowi, to były dachy. Za komuny budowano domy w postaci prostych klocków. Teraz ludziom zamarzyło się postawienie na nich spadzistych dachów. Robotnicy pracowali przez całą dobę, w nocy przy reflektorach, nikt jeszcze nie słyszał o nadzorze budowlanym, nie liczył nadgodzin, trzeba było zarabiać pieniądze. Dlatego nadal jeździłam handlować do Polski. Dwa dni w podróży z Symferopola do Warszawy, dzień na miejscu i znów dwa dni jazdy do domu. Męczące, ale opłacalne. U nas wtedy za 20 dolarów można było wygodnie przez miesiąc żyć. Po 1999 r. przestałam już kursować, bo fabryka była spłacona, mąż skupił wszystkie akcje, interes dobrze szedł. Założyliśmy drugą firmę – turystyczną. Woziliśmy statkami turystów do Stambułu. W tym biznesie to ja byłam kapitanem. Bardzo lubiłam tę pracę – podróże, poznawanie nowych ludzi. W 2001 r. zbudowaliśmy w Symferopolu dom dla siebie. Pierwszy własny. Byliśmy bardzo dumni. Ale mieliśmy kolejne marzenie, żeby zamieszkać w prawdziwej Europie, nie na Wschodzie. Kupiliśmy dom we Włoszech, w Kalabrii. Wystąpiliśmy o kartę stałego pobytu. Teraz nie wiem, czy ją dostanę. I jeszcze jedna rzecz mnie martwi: moja wiza Schengen podczas pobytu w polskim więzieniu straciła ważność. I co teraz będzie? Kiedy stąd wyjdę, jak wytłumaczę, że nie miałam zamiaru nielegalnie przedłużać pobytu?
Boję się, że tu umrę
Dowodami w sprawie Eleonory były zeznania oskarżonych i poszkodowanych z lat 90. Wynika z nich raczej, że kobieta była bierną uczestniczką wydarzeń – poza chwilą, kiedy na polecenie napastników przeszukuje ofiary, czy nie mają pieniędzy przy sobie i – też na polecenie – przenosi jakąś paczkę. Potem opowie dokładnie o wszystkim, co się stało. Jej zeznania, tożsame z zeznaniami ofiar, pozwolą skazać dwóch napastników.
– Jak teraz idą interesy na Krymie?
– Od momentu zajęcia go przez Rosjan – ciężko. Firma turystyczna już nie funkcjonuje. Budowlana też prawie nie. Mówi się, że wojna to dobry interes. Może dla tych, którzy produkują broń, jedzenie i trumny. Ale branża budowlana kwitnie w czasach pokoju, kiedy ludzie czują się bezpieczni, widzą przed sobą stabilną przyszłość. Nie możemy też – Ukraińcy – liczyć na zlecenia publiczne. Tak więc stan naszych finansów też mnie martwi. Myślę: a może już jesteśmy bankrutami, może Igor nie ma nawet na dobrego adwokata, ale nie chce mi o tym powiedzieć? No i jeszcze starzy rodzice. Jak Igor ma to wszystko ogarnąć – ich, firmę, mnie. Powiedział wszystkim na Ukrainie, jak mnie zamknęli, że pojechałam do sanatorium. Już nikt w to nie wierzy. Moja mama niedawno poprosiła go: „Ty mi pokaż jej grób, chcę wiedzieć, gdzie leży moja córka”. Jak mi o tym opowiedział, uznałam, że trzeba powiedzieć im prawdę.
– Czy to, co pani tu przeżywa, to najgorsze chwile w pani życiu?
– Najgorszy był dzień, w którym umarł mój tata. Ojciec kierował budową Prypeci – miasta będącego osiedlem mieszkaniowym dla pracowników elektrowni atomowej w Czarnobylu. Był tam, kiedy nastąpiła awaria. Zmarł na nowotwór. Ale to, co przeżywam tutaj, to także koszmar. Także na poziomie drobnych, ale dotkliwych uciążliwości. Upokarzających i odczłowieczających praktyk więziennych, których logiki nie jestem w stanie zrozumieć. Na przykład kwestia ubrania. Mogę mieć w celi dwa doły – czyli np. dwie pary spodni – oraz pięć gór typu bluza, koszula, T-shirt. OK, rozumiem. Kiedy były straszne upały, w bluzkach, które miałam, poobcinałam rękawy. Teraz zrobiło się zimno, marznę. Chciałabym je wymienić, ale nie jest to łatwe. Trzeba pisać pismo do dyrektora i czekać. Więc czekam. Od trzech miesięcy czekam też na rozpatrzenie mojej prośby o książki. Nie można tutaj mieć nic, żadnej książki, gazety. A zgody udzielane są niechętnie z dużym opóźnieniem. Jestem schorowaną osobą, mam cukrzycę, problemy z żołądkiem, ale nikogo to nie obchodzi. Służba wychodzi z założenia, że każdy tutaj udaje. Przez ten czas, jak siedzę w areszcie, schudłam 15 kg. Czasem boję się, że już nigdy nie wrócę do domu. Umrę tutaj.
Te słowa Eleonora mówi spokojnym tonem, bez emfazy, z rezygnacją. Potem, już po powrocie do domu, oglądam fotografie, które przysłała mi jej rodzina. Eleonora, z którą rozmawiałam, to chuda, przygaszona kobieta o ziemistej cerze. Na zdjęciach jest okrągła, zażywna, uśmiechnięta, tryskająca energią. No, ale kryminał to nie sanatorium, prawda? Jej mąż i tłumaczka opowiadali, że na zły stan Eleonory miał też wpływ stosunek do niej osadzonych i personelu, zaraz kiedy tam trafiła. Wyzywano ją od ruskich suk, straszono, że zgnije tu, a pies z kulawą nogą się tym nie przejmie.
– Jaki kontakt ma pani z innymi osadzonymi? Jak traktują panią strażniczki?
– Dobrze. Wszystko jakoś się ułożyło. W celi jest nas pięć kobiet, pomagamy sobie. To ważne, jeśli chce się to jakoś przeżyć. Nie, nie ma wśród nich żadnej morderczyni. Za to jedna z pań ma HIV, co jest niepokojące, bo na tak małej przestrzeni trudno o sterylność i higienę. Za ścianą siedzą dwie Rosjanki. Jedna z nich ma 68 lat, z tego, co się dowiedziałam, została zatrzymana w Finlandii, kiedy jechała na urlop do Włoch. Taka damulka – kapcie z pomponami, podomka, to co starsze panie wożą w podróżnej torbie. Niby miała zrobić przed 15 laty jakiś przekręt finansowy. Jest tu zupełnie sama, jej córka mieszka w Stanach Zjednoczonych. Ja mam przynajmniej Igora, boję się, żeby coś złego mu się nie stało. Za każdym razem, kiedy tu przyjeżdża, panikuję i modlę się, żeby wrócił cały do domu.
Pytam Eleonorę, czy jej zdaniem fakt, że jej mąż pracował dla ukraińskiego wywiadu może mieć wpływ na to, co się jej przydarzyło. Patrzy z namysłem. I mówi, że nie wie. W tym momencie wyrasta przy naszym stoliku strażnik. Koniec widzenia. Na drugą stronę krat przeprowadza mnie śliczna młoda blondynka w mundurze straży więziennej. Przypomina nieco 27-letnią Eli z portretu. Ufną i niezwyciężoną. ⒸⓅ
Więzienie to koszmar. Także na poziomie drobnych, ale dotkliwych uciążliwości. Upokarzających i odczłowieczających praktyk więziennych, których logiki nie jestem w stanie zrozumieć. Na przykład kwestia ubrania. Mogę mieć w celi dwa doły – czyli np. dwie pary spodni – oraz pięć gór typu bluza, koszula, T-shirt. OK, rozumiem. Kiedy były straszne upały, w bluzkach, które miałam, poobcinałam rękawy. Teraz zrobiło się zimno, marznę. Chciałabym je wymienić, ale nie jest to łatwe. Trzeba pisać pismo do dyrektora i czekać. Więc czekam