Dobra wiadomość jest taka, że ta technologia dotrze do wszystkich” – mówi Barack Obama. „Ale jak działa ta technologia?” – dopytuje go Donald Trump. „Chłopcy, ja myślę, że oni użyli sieci neuronowych” – podpowiada im Hillary Clinton.
Magazyn 1 września / Dziennik Gazeta Prawna/Inne
Takim dialogiem, brzmiącym bardzo autentycznie, pewien start-up reklamuje swój „podrabiający głos” software. Niesamowite, prawda? Tak sobie właśnie pomyślałam, jak usłyszałam: niesamowite. A jeszcze bardziej niesamowite przydarzyło mi się kilka dni wcześniej: miałam okazję zobaczyć, o co chodzi z całą tą wirtualną rzeczywistością – już nie na zapakowanym w to specjalne pudełko telefonie, o nie, ale z okularami, rękawiczkami i tak zwanym pełnym wypasem. Jakbym faktycznie była w tej fabryce robotów, czy co to tam było! Bo niestety z głębokiego wrażenia zatarła mi się zupełnie sama treść wirtualnego doświadczenia, a została jedynie forma, odczucie – otóż czułam się, jakby mnie z całej siły chlaśnięto lepszą i wyraźniejszą rzeczywistością w twarz. Nie-sa-mo-wi-te.
Ale zaraz usłyszałam chlupanie w butach – był to zimny pot, który się ze mnie polał jak wodospad. Bo widzicie, sprawa jest następująca: o podróbkach rzeczywistości filozofowie gadają od niepamiętnych lat i za każdym razem z przerażeniem. Co rusz któryś z nich zniża dramatycznie głos i pyta: a jeśli to wszystko, co widzimy, to tylko cienie? (Platon). A jeśli tak naprawdę wszystko, co nas otacza, to nie prawda, ale iluzja tworzona bez końca przez jakiegoś złego demona, który nie wiedzieć czemu nie ma nic lepszego do roboty tylko rozsnuwać przed nami pełne detali obrazy? (Kartezjusz). A jeśli jesteśmy tylko mózgami w kadziach wypełnionych bulgoczącym płynem, podłączonymi do całej masy elektrod? (Putnam). A jeśli jesteśmy tylko bateriami inteligentnych maszyn, które podłączyły nas do Matrixa, żeby mieć święty spokój? (rodzeństwo Wachowskich). Za każdym razem, gdy zamajaczy biednym filozofom taka myśl, natychmiast dygoczą ze strachu i próbują czem prędzej wynaleźć sposób na udowodnienie sobie i innym, że prawdziwy świat jednak istnieje – a my albo już go widzimy takim, jakim jest, albo możemy go zobaczyć (wychodząc z jaskini, odłączając się z Matrixa itp., itd.).
W całej tej wielowiekowej walce o niezapośredniczony dostęp do rzeczywistości jedna rzecz nigdy nie jest kwestionowana: że prawdziwy świat jest lepszy niż świat pozorny. Był tego również pewien inny słynny filozof, Robert Nozick, który próbował pokazać, że są w życiu rzeczy ważniejsze niż przyjemność. Pytał on mianowicie: czy chcielibyście zostać podłączeni do maszyny, która sprawi, że będziecie przeżywać lepsze i przyjemniejsze życie, nieodróżnialne w jakości doświadczeń od życia prawdziwego? Nozick jest tak pewien odpowiedzi („Oczywiście, że nie chcemy!”), że na naszym zakładanym odruchu odrzucenia pozoru buduje cały swój argument.
Pot, w którego kałuży znienacka się znalazłam, był efektem pewnej epifanii. Otóż wszyscy ci wyżej wymienieni myśliciele, tak pewni ludzkiego sentymentu do rzeczywistości, tworzyli swe wywody w czasach, kiedy nikt jeszcze nie mógł założyć sobie na twarz i parę innych części ciała wciąż raczkującego, ale już robiącego niesamowite wrażenie Matrixa! Kartezjusz snuł opowieści o złośliwym demonie czysto teoretycznie, jak opowiada się bajki o smokach, wcale nie czując bezpośredniego zagrożenia ze strony jakiegoś wrednego ducha. Nozick opisał swoją maszynę w latach 70., kiedy wirtualne były tylko wolności polityczne w Europie Wschodniej. Nic dziwnego, że wszyscy jednogłośnie wzdrygali się przed życiem w sztucznie spreparowanym świecie. I może ich instynktowny lęk nie jest wcale lękiem zasadniczo fundamentalnym, przyrodzonym rodzajowi ludzkiemu z dekretu natury lub rozkazu Najwyższego, tylko jednym z tych emocjonalnych residuów, których światli ludzie stopniowo się pozbywają, w rytmie kroków postępu?
Bo gdyby powiedzieć przygodnie spotkanemu na gościńcu w XIV w. jeźdźcowi na przykład tak: albo będziesz pan charchał do końca życia, albo wszczepimy ci płuco świni, to jak by zareagował? Na pewno powiedziałby: „Zgiń, przepadnij, maro nieczysta”. A gdyby tak zaproponować Aleksandrowi Macedońskiemu: możesz pan iść na te Indie miesiącami albo zapakować wojsko do metalowej tuby ze skrzydłami i dolecieć tam w parę godzin, słuchając jej przeraźliwego wycia i oglądając chmury z góry, toby odpowiedział, że to wbrew naturze, i dziękuje bardzo, ale woli się przejść. I gdyby powiedzieć mnie, w roku 2017, że albo będę się gapić na tę odrapaną ścianę, albo zwiedzę Amazonię i Luwr, nie ruszając czterech liter z kanapy, tobym się wielce oburzyła – nie można zastępować świata pozorem, a przynajmniej nie nazbyt długo. Ale jak się to powie moim dzieciom, to co?
Tak więc przeraziłam się, zdjąwszy owe pancerne okulary VR. Nie tego, że zaraz skończymy w Matrixie, bo skończymy, czego niewątpliwie dowodzi zaawansowanie mojej wycieczki po fabryce robotów (a może to było laboratorium?), ale tego, że podłączanie się do Matrixa zaraz straci swój wymiar moralny. W stworzonym pod koniec lat 90. filmie bohaterem jest Neo, który woli jeść prawdziwą breję niż raczyć się iluzją steku – a czarnym charakterem Cypher, którego status ontologiczny spożywanego steku interesuje mniej niż jego smak i który robi wszystko, żeby tylko wrócić do Matrixa. Za parę lat przestanie być oczywiste, że Neo jest dobry, a Cypher zły – będą po prostu prowadzić różne lajfstajle.
Ale coś mi mówi, coś mi z głębi moich reakcyjnych trzewi szepcze, że może to jest właśnie ten jeden opór, którego pokonywać nie należy. Nawet jeśli maszyna doświadczeń zapewniłaby nam wreszcie spokojne życia w wybranej przez nas Polsce; bo przy wejściu wystarczy tylko wcisnąć klawisz z odpowiednim numerem RP.