Byliśmy głupi” – wyznał Marcin Król w rozmowie z Grzegorzem Sroczyńskim w roku 2014. Ale było już za późno. Rok późnej obóz liberalny przegrał sromotnie grę o władzę. Dlaczego? Bo przez lata nie umiał zbudować mechanizmów wykrywania i korygowania własnych słabości. Dziś nowy PiS-owski salon idzie tą samą drogą. A raczej biegnie. Z zamkniętymi oczami.

Tydzień temu na zjeździe Zjednoczonej Prawicy (PiS i sojusznicy) w Przysusze przemawiał Jarosław Kaczyński. Bardzo ciekawy był fragmencik o krytykach rządu. Bo prezes ich – owszem – dostrzega. Ale radzi, by sobie nimi w ogóle nie zawracać głowy. „Można powiedzieć, że idziemy we właściwym kierunku, że te prawa Polaków realizujemy. Realizujemy wśród sprzeciwów” – mówił prezes PiS. I zaraz dodawał: „Ale szanowni państwo, czy warto o nich (krytykach – red.) mówić? (...) Oni są przewidywalni. Nie ma sensu nimi się zajmować”.
Dokładnie to samo nastawienie opisał w niedawnym wywiadzie dla „Kultury Liberalnej” Piotr Skwieciński, wicenaczelny otwarcie sprzyjającego rządowi tygodnika „wSieci”. Skwieciński mówił, że na prawicy wygrał po 2015 r. wariant, zgodnie z którym „zamykamy oczy i idziemy do przodu”. Zwyciężyło przekonanie, że taka strategia to dla PiS jedyna szansa. „Albo możemy iść bardzo radykalnie i rzeczywiście zmieniać Polskę, a wtedy władzę być może utrzymamy, albo możemy podzielić los AWS-u – porządzić trochę, a następnie oddać władzę, nic nie zmieniwszy” – tłumaczył Skwieciński.
Lider obozu władzy Jarosław Kaczyński wyraża, a publicysta Piotr Skwieciński opisuje tu bardzo poważny i rzeczywisty problem obozu „dobrej zmiany”. Świadome poświęcenie na ołtarzu krótkofalowej skuteczności najważniejszych mechanizmów samokontroli i autokorekty. Fundamentalnych dla bardziej długofalowego powodzenia projektów. Zapiekli i niestroniący od cynizmu antypisowcy powiedzą zapewne, że ich to nie zaskakuje. Po prostu po 2015 r. Kaczyński i jego środowisko zrzucili maski, pokazując swoje prawdziwe, autorytarne oblicze. Ja widzę w tym jakiś rodzaj samookaleczenia. Zupełnie jak u bohatera popularnego pod koniec lat 90. filmu „Pi”, który wywiercił sobie dziurę w mózgu, żeby usunąć stamtąd zbytnio go angażujące uzdolnienia matematyczne.
Bardzo dobrze widać to dziś w mediach. Możemy godzinami rozprawiać o kryzysie etosu dziennikarskiego, o stronniczości nadawców/wydawców albo zmierzchu starych modeli biznesowych w prasie i telewizji. Media wciąż pozostają jednak ważnym bezpiecznikiem ładu społecznego. A co się dzieje, gdy takiego bezpiecznika zabraknie, mogliśmy się przekonać, gdy po 1989 r. zniszczeniu uległy instytucje reprezentujące interesy świata pracy, takie jak związki zawodowe i dialog społeczny. W pierwszej chwili nie było tego oczywiście widać, ale po dwóch dekadach już zdecydowanie tak. Dostaliśmy bowiem rynek pracy uśmieciowiony i folwarczny. A naprawa tego stanu rzeczy będzie kluczowym wyzwaniem dla polskich decydentów politycznych jeszcze przez kilka dekad.
Z bezpiecznikiem w postaci mediów jest podobnie. Od dobrej dekady klasa polityczna nie potrafi zapewnić mediom publicznym stabilnych źródeł finansowania, dzięki którym mogłyby odgrywać swoją rolę kotwicy całego rynku. Potrzebnej do tego, by nie dryfował w kierunku totalnej komercjalizacji i banalizacji. Idący do władzy PiS zapowiadał poważną zmianę na tym polu. Niestety na prawicy zwyciężyła zasada „zamykamy oczy i do przodu”. W przypadku mediów publicznych przybrała ona formę przedziwnej doktryny „o przywracaniu pluralizmu przez eliminację wszelkich oznak pluralizmu”. O słuszności tej doktryny przekonywał w Przysusze sam Jarosław Kaczyński. „Są zmiany w telewizji, w radiu. To jest przywrócenie przynajmniej w sferze mediów elektronicznych jakiegoś bardzo, jeszcze częściowego, pluralizmu, jakiegoś wyboru. Bo przecież każdy może przekręcić gałkę czy tam nacisnąć guzik i zobaczyć, co chce widzieć. Oglądać to, co chce oglądać” – dowodził.
Kolportują ją również propisowskie media: pisał o tym niedawno w „Do Rzeczy” (24/2017) w tekście „TVP kontra TVN. Nareszcie mamy wybór” Marcin Makowski.
W doktrynie „pluralizm poprzez brak pluralizmu” chodzi pokrótce o to, że nie należy się przejmować nadmiernym serwilizmem TVP wobec obozu rządzącego. A robiący to medium dziennikarze nie powinni mieć żadnego etycznego dyskomfortu z powodu stronniczości stacji, w której pracują. Przeciwnie. Na szerokim planie ich jednostronność, brak pluralizmu i służalczość służą bowiem... przywróceniu równowagi na całym rynku medialnym, który był – dowodzą zwolennicy tej tezy – przez lata ortodoksyjnie antypisowski. Krótko mówiąc: cel uświęca środki.
Skoro więc brak pluralizmu służy pluralizmowi, to logiczne, że w mediach publicznych nie powinno być miejsca na nadmierną ekspozycję innych punktów widzenia. Zaczyna się to już na poziomie doboru gości i głosów w debacie. Dobrze to pokazuje sprawa dziennikarza Polskiego Radia Filipa Memchesa, który kilka tygodni temu stracił robotę, bo poprosił o wypowiedź felietonistę „Polityki” Jana Hartmana. Ostatecznie podniósł się raban i Memchesa (akurat dobrze znał wpływowych publicystów prawicy, a oni znali jego) przywrócono. Ale do pracowników PR (zwłaszcza tych, którzy mają na prawicy słabsze plecy niż Memches) poszła wyraźna wiadomość: lepiej się dwa razy zastanowić niż poprosić o wypowiedź jakiś „niepewny element”.
Oczywiście krytyczni wobec rządu goście jeszcze się w mediach publicznych zdarzają. Dużo gorzej jest za to z prowadzącymi. Z początku (rok 2016) było parę eksperymentów z pluralizmem (Marcin Celiński z „Liberte”). Ale gdy za bardzo wierzgali, to albo im dziękowano, albo tak ograniczano niezależność, że dziękowali sami. Na ich miejsce przyszła opozycja pozorna, jak choćby Magdalena Ogórek, która jest dla prezesa Kurskiego ulubionym przykładem, że „przecież u nas pluralizm kwitnie”. To smutne, ale czasy (w sumie nie tak znów odległe), gdy w TVP z czasów PO mieścił się Jan Pospieszalski, a w TVP za pierwszego PiS autorski program dostał Tomasz Lis, wydają się dziś wręcz niewiarygodne.
Rzecz jasna teza o budowie pluralizmu poprzez eliminację pluralizmu ma wiele dziur. Od czego tu zacząć? Po pierwsze, jest wątpliwa moralnie (czy chcemy żyć w społeczeństwie, gdzie cel uświęca środki?). A na dodatek sankcjonuje godzące w troskę dobro wspólne przekonanie, że media publiczne to łup. I jasne, że PiS tego przekonania nie wymyślił. Ale jak ulał pasuje tu stary dowcip: „Jasiu, nie sikaj do basenu! Ale psze pani, wszyscy sikają! Tak, Jasiu, ale tylko ty sikasz z trampoliny”.
Po drugie, budowa pluralizmu przez brak pluralizmu zakłada, że teza o totalnym medialnym okrążeniu PiS jest w stu procentach słuszna. A nie jest. To wyraz sposobu myślenia obozu prawicy. Ale subiektywny. Po trzecie (i to jest chyba najgorsze), zwycięstwo logiki „TVP kontra TVN. Nareszcie mamy wybór” prowadzi nas prostą drogą do dalszego pogłębienia polaryzacji politycznej, na którą narzekają (przynajmniej prywatnie) również niektórzy przedstawiciele obozu pro-PiS. A co będzie na końcu tej drogi? Wojna domowa? Po czwarte wreszcie, czynienie z TVP propagandowej armaty obozu rządzącego (bo do tego to się niestety sprowadza) wydłuża, a może nawet zamyka drogę do budowy stabilnych finansowo źródeł finansowania mediów publicznych. Bo jeśli zrobi to PiS, to opozycja słusznie podniesie, że „no taxation without representation” (nie będziemy płacić podatku, jeżeli nie mamy swojej reprezentacji w instytucji, na którą te podatki idą). A ci, co przyjdą po PiS, mogą wpaść na pomysł, że prywatyzacja skompromitowanych mediów publicznych to najlepszy pomysł na przyszłość.
Jeśli te wszystkie argumenty do kogoś nie przemawiają, to jest jeszcze jeden. Otóż największą krzywdę obóz PiS robi jednak sobie samemu. Świadomie rezygnując z pluralizmu w mediach publicznych, eliminuje przecież mechanizm wczesnego ostrzegania o własnych błędach. Bo kontekst jest taki, że w tym samym czasie „dobra zmiana” przykręca śrubę prywatnym mediom opozycyjnym. Raz przekierowując niemal cały strumień pieniędzy z reklam spółek Skarbu Państwa do „swoich”. A dwa, że ciągle jeszcze może uderzyć w nich przepisami antykoncentracyjnymi. Efekt będzie taki, że głosy krytyczne jeszcze bardziej ucichną. Bo „swoi” i tak (z powodu ideowych sympatii), i tak w krytyce się miarkowali. A teraz wzmocnieni, ale i uzależnieni od pieniędzy publicznych, będą mieli jeszcze jeden powód, by zajmować się raczej kontrolowaniem opozycji i chwaleniem władzy.
Proces, o którym tu mówię, już się rozpoczął i trudno go będzie zatrzymać. U władzy już zaczyna się pojawiać samozadowolenie, które osłabi czujność i poprowadzi do pychy. Pewnie po drodze ten i ów krzyknie „byliśmy głupi”. Ale władza, biegnąc z zamkniętymi oczami, nawet nie będzie wiedziała, kto krzyczy. I na wszelki wypadek jeszcze przyspieszy.