Już rok po podpisaniu Deklaracji niepodległości Amerykanie zapomnieli, że właśnie przypada rocznica. Ktoś przypomniał sobie w środku dnia i w popłochu szybko zorganizowano obchody 4 lipca. A potem już tak zostało
Chce pan powiedzieć, że to nie my?
Niestety, to Amerykanie wymyślili długi weekend.
Tak po prostu?
Wszystkie święta poprzenosili sobie na poniedziałki, żeby był dzień wolnego więcej. Od 1971 r. wszystko co się da przenieśli ustawowo na poniedziałki.
Jakim cudem?
Normalnie. Urodziny Martina Luthera Kinga są 15 stycznia? To święto mają w trzeci poniedziałek stycznia. W lutym są urodziny Waszyngtona? No to zamiast 22 lutego świętuje się je w trzeci poniedziałek tego miesiąca. I tak dalej ze wszystkim.
Chyba nie ze wszystkim?
Próbowali przenieść 11 listopada (Dzień Weteranów – red.), ale było tyle protestów, że odpuścili, no i 4 lipca jednak przypada 4 lipca.
Co oni właściwie świętują 4 lipca?
Nieporozumienie.
Myślałem, że jednak niepodległość.
Skądże, niepodległość ogłoszono 2 lipca.
A, czyli moja córka urodziła się w faktyczną rocznicę Deklaracji niepodległości?
Nie było mnie przy tym, ale pewnie tak.
To co się wydarzyło 4 lipca?
Tego dnia przyjęto tekst Deklaracji niepodległości, ale niepodległości już wcześniej ogłoszonej. I w dokumentach uczestników tych wydarzeń jest jasno napisane, że „odtąd Amerykanie będą zawsze świętować ten dzień”, czyli 2 lipca.
To co się stało?
Nawalili już przy pierwszej rocznicy.
Poważnie?
Tak, kompletnie zapomniano, że właśnie przypada rocznica niepodległości. Ktoś przypomniał sobie w środku dnia i w popłochu szybko zorganizowano obchody 4 lipca. A potem już tak zostało.
Właśnie, dlaczego nikt nie próbował tego naprawić?
Po co? To było bardzo umowne wydarzenie. Co to za rewolucja amerykańska, skoro nie było żadnej rewolucji? Używa się tego pojęcia, bo trudno znaleźć inne. Nawet Deklarację niepodległości trudno nazwać aktem rewolucyjnym.
No nie, to był jednak przełom.
Niech pan przeczyta ten dokument. Tam się bardzo spokojnym językiem wyjaśnia powody, głównie ekonomiczne, dla których należy odłączyć się od Wielkiej Brytanii. To nie jest wezwanie do broni. Owszem, zaczyna się od pięknych zdań, że wszyscy ludzie są równi i mają prawo do życia, wolności i poszukiwania szczęścia, a potem jest długi i nudny tekst o krzywdach, jakie król Jerzy III wyrządził kolonistom. To zdecydowanie nie jest sexy tekst, ale pierwszy akapit jest, więc tylko ten się cytuje.
Wróćmy do tej pomyłki. Amerykanie wiedzą, że tak naprawdę to był 2 lipca, nie 4?
Raczej nie wiedzą, ot, taka ciekawostka historyczna. Utarło się, że to było 4 lipca, więc nikt nie przeczy mitowi, bo ważniejsza data niż wydarzenie.
Jak u nas za PRL 22 lipca.
Czyli dzień, w którym nic się nie stało, ale data się przyjęła i już.
Różnica była choćby taka, że Amerykanie świętowali bez przymusu.
I to właściwie od samego początku, od tej nieszczęsnej pierwszej rocznicy. A jak? Amerykanie uwielbiają, i uwielbiali jeszcze przed niepodległością, fajerwerki, to jest ich szajba narodowa. Są przy każdej okazji, w niezwykłym wydaniu i obfitości, w każdej, najmniejszej miejscowości. Wie pan, co jest niesamowite? Że oni znają nazwy tych wszystkich fajerwerków!
Rany boskie, to fajerwerki mają nazwy?
Oczywiście. Amerykanin je panu wymieni, nie będzie podziwiał tak jak u nas, że „Łał, jakie piękne!”, tylko powie, co pan właśnie ogląda. To fachowe oglądanie fajerwerków, co się zowie. I to im zostało.
Co prócz fajerwerków?
Pili ówczesne piwo, taki bardziej podpiwek. Teraz piją, co kto ma, zresztą nie tylko piją. Podobno najlepiej ogląda się fajerwerki w stanie lekko pobudzonej świadomości, dlatego jak ogląda pan te pokazy, nawet w Waszyngtonie, to powietrze gęste jest od dymu ze skrętów.
Jak Amerykanie świętują 4 lipca, prócz oglądania fajerwerków na haju?
Przy grillu, razem z sąsiadami, bez wielkiej ekscytacji. To nie jest wielkie święto rodzinne. Takim świętem jest Dzień Dziękczynienia.
Znamy z filmów. I on nie przypada w poniedziałek.
Tego nie zmienili. Został czwarty czwartek listopada – i to jest naprawdę długi weekend, bo na to święto wszyscy się zjeżdżają. To najbardziej rodzinne święto amerykańskie polega na tym, że ludzie zlatują się zewsząd, nawet przez cały kontynent, by zasiąść przy stole, zjeść obiad, pokłócić się, obiecać sobie, że już nigdy więcej, po czym rok później wszystko powtarzają. Ale w sumie bardzo są z siebie dumni.
I jedzą indyki.
40 mln rocznie.
Jak to jest z tym uwalnianiem indyka?
Prezydent dostaje dwa i jest zwyczaj, że jednego uwalnia.
A drugiego zjada?
Nie, zazwyczaj też uwalnia, ale oczywiście sam też je indyka. W zasadzie nawet nie wiemy na pewno, który z prezydentów jako pierwszy uwolnił indyka, ale to jest nowy zwyczaj, powstały po II wojnie światowej.
Prócz indyka jest jakieś świąteczne menu?
Nie, indyk z nadzieniem, żurawinami oraz ciasto dyniowe. W tym dniu to nie jedzenie jest najważniejsze, ale właśnie to rodzinne spotkanie. I to wszystkich, bez podziałów, bo to święto nie ma elementu religijnego. To raczej okazanie radości z bycia Amerykaninem. W zasadzie trudno sobie wyobrazić kogokolwiek w USA, nawet świeżych imigrantów, kto nie świętowałby Dnia Dziękczynienia.
Naprawdę wszyscy się spotykają?
Ameryka siada wtedy w samochody lub samoloty, lotniska są przepełnione, autostrady zakorkowane. Wszystkie połączenia lotnicze są wykupione od dawna i w zasadzie jeśli chce pan gdzieś lecieć, to najlepiej już teraz kupować bilety.
Sezon bożonarodzeniowy zaczyna się tuż po Dniu Dziękczynienia?
To bardziej skomplikowane. Przed Dniem Dziękczynienia jest szał zakupowy, po którym ogłaszana jest wielka wyprzedaż. To m.in. dlatego Thanksgiving nie jest obchodzone w ostatni, ale w czwarty czwartek listopada – bo gdy listopad ma pięć czwartków, to ten ostatni zachodzi już na komercję świąteczną. A tak, to po Dniu Dziękczynienia jest najpierw wielka wyprzedaż, czyli czarny piątek, a potem już czas na dekoracje świąteczne, „Jingle Bells” i „White Christmas” w każdym sklepie przez miesiąc. Aż do drugiego dnia Bożego Narodzenia, kiedy rusza kolejna ogromna wyprzedaż.
Skąd się wzięło Thanksgiving?
Klasyczne tworzenie historii wstecz. Purytanie nie obchodzili żadnych świąt z wyjątkiem dnia siódmego, ale raz na jakiś czas władze kościelne ogłaszały święto albo w podzięce Bogu, albo błagalne, np. była to modlitwa o deszcz. No i w 1621 r., po pierwszym roku kolonii Plymouth, koloniści, kiedy już zebrali plony, ogłosili święto dziękczynne, na które zaprosili Indian.
I zorganizowali ucztę.
Z rozmiarami której przesadzili, bo przeżarli za dużo z tego, co mieli, i potem cierpieli głód. Z tą ucztą to też bym nie przesadzał.
Jak to?
Bo co oni tam mogli mieć? Trochę placków, kukurydzy, złowionych ryb, może rzeczywiście jakiegoś złapanego indyka, i to wszystko. No i mamy wzmiankę na temat tego święta, bez żadnych dodatkowych informacji: ani kiedy, ani co. A potem ogłaszano od czasu do czasu święto dziękczynienia albo pokory aż do wojny secesyjnej. Wtedy to Sarah Josepha Hale, pisarka, autorka popularnej rymowanki „Mary had a little lamb”, wymyśliła, że zrobi z tego święto narodowe. No i nękała prezydenta Abrahama Lincolna, słała do niego listy, aż w końcu ten machnął ręką i się zgodził, z tym, że to było święto co roku ogłaszane przez kolejnych prezydentów.
Dzień Dziękczynienia znamy z filmów, ale następne święto się u nas zadomowiło.
Halloween? To zabawne, ale nikt dokładnie nie wie, skąd się ono wzięło. Wiemy, że jest stare, pogańskie, kultywowali je druidzi i dzięki Irlandczykom przyjęło się w Ameryce. W zasadzie to święto oswajania śmierci, którą my przeżywamy głównie jako stratę kogoś bliskiego połączoną z trochę wymuszoną radością, że poszedł do Boga.
W Ameryce to święto nie ma konotacji religijnych?
Nie ma, 31 października wszyscy się przebierają, urządzają zabawy, dzieci chodzą po domach z hasłem „Cukierek albo psikus”, a wszystkiemu towarzyszą lampiony z wydrążonych dyni.
Skąd ta popularność?
Komercja, drogi panie. Święto jest bardzo widowiskowe, bo Amerykanie kupują co roku miliony nowych kostiumów. Co jakiś czas pojawia się miejska legenda, która apogeum miała około 30 lat temu – poszła wtedy fama, że jacyś degeneraci powkładali do cukierków ostrych przedmiotów, trucizn. Nie ma żadnego dowodu na to, że kiedykolwiek coś takiego miało miejsce, ale wieść poszła w świat.
Rozumiem, że sprzedawcy nie pozwolą pogrzebać tego święta?
Tak samo jak walentynek. Nagle we wszystkich sklepach pojawiają się wielkie serduszka i trzeba koniecznie coś kupić, by wyznać miłość.
Ktoś jeszcze pamięta, że chodziło o świętego Walentego?
A skąd. Nikt tego tak nie kojarzy, tak samo jak nikt nie kojarzy St. Patrick’s Day ze św. Patrykiem. Wiadomo tylko, że to święto irlandzkie.
A Irlandczycy w USA to potęga.
Ale od bardzo niedawna. Bo jeszcze w połowie XX w. pojawiały się ogłoszenia: „Pracownik potrzebny, Irlandczykom dziękujemy”, bo to była podmniejszość. Moim zdaniem większym sukcesem Johna F. Kennedy’ego było to, że został prezydentem jako Irlandczyk, a nie to, że wybrano go jako katolika.
Wszyscy wiedzieli, że to Irlandczyk?
Naturalnie. Mimo majątku ta rodzina nie była uznawana w Bostonie za śmietankę towarzyską. Żywa była pamięć Irlandczyków, którzy przyjechali do Ameryki jako ludzie bardzo biedni, uciekający przed głodem, niewykształceni i podejmujący się najgorszych prac. Znali się na uprawie roli, ale nie potrafili mieszkać na farmach, bo byli przyzwyczajeni do tradycyjnych wsi, których w USA nie ma. Zostawali więc w miastach, gdzie tworzyli slumsy i getta, kojarzyli się z głupią biedotą, która niczego nie osiągnęła. No i w dodatku byli katolikami.
To jakim cudem się z tego wyrwali?
Mieli jeden plus: mówili po angielsku. Ale Dzień św. Patryka obchodzili bardzo długo we własnym gronie, jako święto wyłącznie irlandzkie. Ponieważ jednak to było atrakcyjne, bo ładnie wyglądały te zielone koniczynki i cylindry, a piwo i whisky podobało się każdemu, to stopniowo dołączali do nich inni Amerykanie. Dziś to jest wielka parada, a po niej ogromna impreza.
Padło słowo „parada” – my parad w zasadzie nie mamy.
Najsłynniejsze są parady nowojorskie, czyli parady serpentyn. Wzięło się to stąd, że na maszerującą paradę zrzucano z wieżowców taśmy od dalekopisów z giełdy. Podczas jednej parady potrafiono zrzucić, uwaga, 1,5 tys. ton, a to przecież leciutkie jest. Trudno się więc dziwić, że jest to niesłychanie widowiskowe.
Polacy w USA też mają swoją paradę.
Polskim świętem jest Dzień Pułaskiego, choć tak naprawdę to ani Tadeusz Kościuszko, ani Kazimierz Pułaski niczego wielkiego dla Ameryki nie zrobili. Kościuszko postawił fortyfikacje w miejscu, gdzie miała odbyć się bitwa, ale ona odbyła się obok, natomiast Pułaskiemu udało się stracić ogromną liczbę żołnierzy w bitwie pod Savannah. Amerykanie cenią sobie jednak ów międzynarodowy wkład w swoją rewolucję.
To dlaczego Pułaski ma swoje święto, a nie Kościuszko?
Nie mam pojęcia, może dlatego, że Pulaski łatwiej się mówi niż Kosciuszko? To mogło odegrać rolę. Tego dnia Polonusi biorą sobie dzień wolny, urządzają paradę i świętują.
Te święta Polacy jakoś znają, głównie z filmów i książek, ale Amerykanie obchodzą też inne, słabo u nas znane.
Ważnym świętem jest Memorial Day obchodzony w ostatni poniedziałek maja, który stał się nieformalnym początkiem lata. Memorial Day jest poświęcony wszystkim, którzy zginęli, walcząc za Amerykę. I nie należy go mylić z Dniem Pamięci i Dniem Weteranów, które obchodzone są 11 listopada.
Na czym polega różnica?
Trudno to wyjaśnić. Memorial Day to święto tych, którzy oddali życie, a 11 listopada honoruje się wszystkich weteranów, skupiając się na żyjących. Początki Memorial Day sięgają jeszcze XIX w., gdy zaczęto czcić pamięć ofiar wojny secesyjnej. Natomiast 11 listopada nie jest wielkim świętem, choć Amerykanie byli w gronie zwycięzców I wojny światowej. Co charakterystyczne, Amerykanie w ogóle nie świętują zwycięstwa w II wojnie światowej – ani 8 maja, ani 2 września – kiedy zakończyła się wojna na Pacyfiku. Te daty nie istnieją.
Dlaczego?
Trudno powiedzieć, ale chyba im nie bardzo wypada. W końcu pokonali Niemców i Japończyków, którzy są teraz ich kumplami, do spółki z Rosjanami, którzy od razu po wojnie znaleźli się po drugiej stronie.
A 4 lipca świętują, choć z Anglikami są w świetnych relacjach.
Ale co to była za wojna. We wrześniu zamiast końca II wojny światowej mają kolejny długi weekend, bo w pierwszy poniedziałek września obchodzą Labor Day.
Takie ich Święto Pracy?
Wywalczyły im to związki zawodowe, i jest obchodzone właśnie na pamiątkę walk robotników o swoje prawa. Zdaje się zresztą, że treść tego święta nie ma dziś dla Amerykanów żadnego znaczenia, bo obchodzą oni koniec lata. Tak jak Memorial Day rozpoczyna sezon letni, tak Labor Day go kończy.
To raczej smutne musi być?
Dlaczego? To długi weekend, czyli dla bardzo wielu Amerykanów okazja do wyjechania za miasto, taki ostatni piknik. Inni jadą do domków letniskowych, zakręcają wodę na zimę i tyle.
Rosjanie też mają święta działkowe.
Tak?
1 maja rozpoczynają dacznij siezon. A propos, Amerykanie nie mają 1 Maja?
Mają i nazywają to May Day, tylko że jest to raczej dość zapomniane święto wiosny. Oczywiście są i tacy, którzy chcą to świętować jako Święto Pracy, ale to generalnie nie jest ważny dzień.
I nie jest wolny od pracy?
To jest w ogóle osobny temat: dni wolne. W USA są święta stanowe, czyli inne w każdym stanie, i federalne, ogólnokrajowe. Tylko że nawet święta federalne nie muszą być wolne od pracy.
Jak to?
Bo wolne od pracy bez zmniejszenia pensji są tylko święta w urzędach publicznych, ale pan jako właściciel sklepu czy knajpy może powiedzieć, że ma pan to święto w nosie, i może pracować samemu oraz kazać pracować podwładnym. Nie ma czegoś takiego, że oni mają prawo do święta, nic z tego. Chcą świętować? Proszę bardzo, ale pan odliczy im dniówkę.
Paskudne obyczaje. Mają jeszcze jakieś święta państwowe?
Są urodziny prezydentów, które nikogo nie obchodzą, te wszystkie Washington Day i inne. Prezydent Ronald Reagan ustanowił w 1983 r. Dzień Martina Luthera Kinga, co wywołało falę kontrowersji ze względu na prokomunistyczne sympatie Kinga i jego prowadzenie się. To kolejny z przykładów, jak ja to nazywam, świąt deklaratywnych, a nie realnie obchodzonych. Ot, po prostu wolny dzień, dłuższy weekend.
Cały czas mówiliśmy o świętach państwowych, świeckich. Amerykanie obchodzą w ogóle jakieś święta religijne prócz Bożego Narodzenia i Wielkanocy?
Obchodzi się jeszcze Chanukę i święta innych religii, ale to nie wryło się w krajobraz Ameryki. Ponieważ to kraj w gruncie rzeczy protestancki, to jeszcze jest Wielki Piątek. Ale żeby coś z tego wynikało dla zewnętrznego obserwatora, to nie.
A jednocześnie Amerykanie są bardzo religijni.
Dużo bardziej niż Europejczycy, tylko zawsze musimy pamiętać, że Ameryka to kraj emigrantów, kraj wszystkich możliwych religii i wyznań. Żadne nie dominuje na tyle, by jakieś święto religijne stało się absolutnie powszechne.
Chrześcijanie to 75 proc. ludności.
Ale wciąż to oznacza, że co czwarty Amerykanin nie jest chrześcijaninem, a i ci, którzy są, przeżywają swoją wiarę na bardzo różne sposoby i w różnym natężeniu. Chodzą do kościoła, bo chcą, nie czują sąsiedzkiej, środowiskowej presji i jest to ich sprawa.
Christmas się przyjęło.
Christmas? To już znikło, teraz to Holiday Season. Nie ma Bożego Narodzenia, bo to bardzo niepoprawne politycznie, jest Sezon Świąteczny.
W Ameryce też?
Tam przede wszystkim. Nie pamiętam, od ilu lat nie dostałem od nikogo ze Stanów życzeń z okazji Bożego Narodzenia – wszystkie to Season’s Greetings. Co roku są konflikty, czy gdzieś dzieci mogą pokazać jasełkę, czy można wystawić żłóbek – wszystko, by nie urazić tych, którzy nie wierzą w Chrystusa.
Santa Claus zostanie.
Trwa bez jakiejkolwiek konotacji wyznaniowej. Są też choinki w sklepach czy w Białym Domu, ale i one nie są tak powszechne jak w Polsce. Ludzie wręczają sobie prezenty, gdzieniegdzie w tych wielkich skarpetach, przenosząc angielski zwyczaj. I to wszystko.
No i oczywiście jeden dzień świąt.
Oczywiście, bo w drugi zaczyna się wyprzedaż. Amerykanie są zdumieni, że można świętować Boże Narodzenie czy Wielkanoc przez dwa dni. A skoro jest Holiday Season, to jest i Chanuka, pojawiają się w sklepach kartki, choć oczywiście Żydów nie ma w Ameryce aż tak wielu.
Jest coś, co te wszystkie amerykańskie święta łączy?
Te, które naprawdę obchodzą, a nie te, które są tylko okazją do wyjazdu za miasto? To wielka radość. Oni naprawdę potrafią się razem bawić. Potrafią się wyluzować i cieszą się, naprawdę fajnie to wygląda.