Insider – w ten lapidarny sposób dyplomaci charakteryzują irańskiego prezydenta Rouhaniego, który właśnie zaczął drugą kadencję. Ten opis można potraktować zarówno jako definicję wpływów tego polityka, jak i podsumowanie jego kariery.
Magazyn DGP 30.06.2017 r. / Dziennik Gazeta Prawna/Inne
Cztery dni po tym, jak komando zwolenników Państwa Islamskiego dokonało spektakularnego ataku na przechodniów na moście Westminsterskim, na drugim końcu świata – pod parlamentem w Teheranie – stanęły cztery kobiety. Pokornie przesuwały się w kolejce do wejścia, którym na teren irańskiego Madżlisu wpuszcza się petentów próbujących załatwić swoje sprawy u parlamentarzystów. Zamieszanie wybuchło dopiero wtedy, gdy „petentki” dotarły do bramki.
Czadory, którymi szczelnie okryły się „kobiety”, okazały się mistyfikacją. To wojna w Syrii trafiła pod drzwi parlamentu: czterej napastnicy błyskawicznie zrzucili okrycie, zaskakując ochroniarzy i przedzierając się do wnętrza Madżlisu. Późniejsze wydarzenia wciąż nie zostały w pełni wyjaśnione – komando terrorystów zabarykadowało się w budynku, biorąc prawdopodobnie zakładników. Kilka sal dalej, najwyraźniej nie zauważając harmidru i kanonady, obradowali parlamentarzyści. To ich współpracownicy i członkowie rodzin mieli się znaleźć wśród osób, których napastnicy potraktowali jako żywe tarcze.
Bezładna strzelanina mogła trwać nawet kilka godzin. Terroryści mieli uciec na czwarte piętro budynku i stamtąd ostrzeliwać ulicę. Parlamentarzyści zamknęli się w sali plenarnej, zasypując swoje konta na portalach społecznościowych selfie dokumentującymi oblężenie. Za ogrodzeniem budynku, a z czasem na niższych kondygnacjach, kłębił się z kolei tłum pazdarów – członków paramilitarnej formacji Strażników Rewolucji – a także policjantów, wojskowych, ochroniarzy i służb porządkowych. Ostatecznie napastników wystrzelano, jeden zaś prawdopodobnie zdążył się wysadzić. Detonował się też zamachowiec, który mniej więcej w tym samym czasie wdarł się do mauzoleum imama Ruhollaha Chomeiniego na obrzeżach Teheranu. W sumie zginęło zapewne 17 osób, kilkadziesiąt zostało rannych.
Z bezpośrednim zagrożeniem udało się rozprawić w ciągu kilku godzin. Jednak echa „bliźniaczych zamachów” – jak określa się w Iranie wydarzenia 7 czerwca – wciąż nie milkną. Lawina krytyki spadła na głowę... prezydenta Rouhaniego. Przytyki mają formę zawoalowaną, jak komentarz najważniejszego rządowego dziennika „Kayhan” kilka dni po tragedii. „Wydarzenia ze środy obaliły fasadę wzniesioną przez Amerykanów i obnażyły ich prawdziwą naturę przed Irańczykami. (...) Czyż Daesh [czyli ISIS – przyp. red.] nie zostało stworzone podczas negocjacji nuklearnych z lat 2013–2015?” – pytał retorycznie autor komentarza, najwyraźniej przypisując współautorstwo terrorystycznego kalifatu administracji Rouhaniego.
Krok dalej posunął się ajatollah Ali Chamenei, Najwyższy Przywódca Iranu, stojący w tamtejszej strukturze władzy na niekwestionowanej pozycji absolutnego lidera. – W 1981 r. ówczesny prezydent spolaryzował społeczeństwo i podzielił je na dwie grupy: oponentów i proponentów – mówił ajatollah w kazaniu wygłoszonym prawie tydzień po atakach. – Tego doświadczenia nie można dziś powtórzyć – dorzucił. Aluzja była czytelna: wspomniany prezydent, Abolhassan Banisadr, rzeczywiście próbował w porewolucjonym ferworze ocalić wpływy świeckich partii politycznych, które przyłączyły się do rewolucji, a wkrótce zostały zmarginalizowane przez kler. Zapłacił za to wymuszoną ucieczką z kraju i życiem na emigracji w jednym z podparyskich osiedli. Innymi słowy, powyborcza euforia Hassana Rouhaniego trwała zaledwie trzy tygodnie, po których system ponownie pokazuje mu, gdzie jego miejsce. Inna sprawa, że tym razem trafiło na wyjątkowo pragmatycznego człowieka, który doskonale wie, jak pływać w mętnych wodach Republiki.
Pod skrzydłami Chomeiniego
Sorcheh, jak na irańskie standardy, może uchodzić za zapadłą mieścinę: nie ma nawet 10 tys. mieszkańców, życie koncentruje się wokół meczetu i bazaru, a w miejskiej zabudowie dominują starożytne cysterny z wieżami, dzięki którym wiatr chłodzi zebraną w środku wodę. Jeden z tamtejszych sklepików z przyprawami przez dziesięciolecia prowadziła rodzina Ferejdun. To w Iranie nazwisko sugerujące przynależność do arystokracji; na dworze obalonego przez rewolucję szacha aż roiło się od Ferejdunów.
Z takim też nazwiskiem przyszedł na świat Rouhani. Potem skutecznie udało mu się od niego uciec, ale przez pierwsze 30 lat życia był Ferejdunem. Rodzina za szachem nie przepadała, co nie było tajemnicą – ojciec przyszłego prezydenta został aresztowany pierwszy raz, gdy Hassan był nastolatkiem, przez następne lata trafiał za kraty w sumie ponad 20 razy.
Syn wybrał inną ścieżkę oporu – już jako 13-latek wylądował w seminarium w najważniejszym ośrodku kształcącym irańskich duchownych, Kom. Przewinął się przez zajęcia ówczesnej czołówki szanowanych ajatollahów, co w przyszłości miało zaowocować silną pozycją wśród duchownych. Ale też nigdy nie zamykał się w religijnym getcie i nie studiował tygodniami Koranu, by napisać własną wielotomową interpretację świętych tekstów, co zwykle jest ambicją każdego szyickiego teologa. Jeszcze za czasów szacha skończył studia prawnicze w Teheranie, a nawet na pewien czas wylądował w kamaszach.
Jednocześnie szedł – pod względem politycznym – śladami ojca. Jego kazania stawały się coraz bardziej antyreżimowe, co zaczęło ściągać na niego uwagę agentów SAWAK-u, tajnej policji szacha, której brutalność została tak barwnie opisana przez Ryszarda Kapuścińskiego, i w swoim czasie zaczęła budzić obiekcje nawet tak bliskich sojuszników, jak Ameryka epoki Jimmy’ego Cartera. Zresztą bezpiece trudno się dziwić: młody duchowny lubował się w przytaczaniu cytatów z „wroga numer jeden” szacha, ajatollaha Chomeiniego. To Hassan Ferejdun (jeszcze) Rouhani (wkrótce) po raz pierwszy miał publicznie nazwać Chomeiniego Imamem. Detal, ale znaczący: imam siedzi w każdym meczecie, ale Imam to już aluzja do następców Proroka, otoczonych w szyizmie niemal takim samym kultem jak Mahomet.
Zabawa w kotka i myszkę trwała kilka lat, w końcu grunt zaczął palić się młodemu duchownemu pod nogami. To wtedy zaczął używać nazwiska Rouhani – oznaczającego w swobodnym przekładzie „wierzącego”. Innymi słowy, stał się „Ferejdunem wierzącym” w odróżnieniu od arystokratów z cesarskiego dworu. Zabieg był pomocny na krótką metę, bo pod koniec 1977 r. jego mentorzy ajatollahowie mieli mu doradzić emigrację. Rada okazała się świetna: Rouhani pojechał do Paryża, prosto do przebywającego tam na wygnaniu Chomeiniego. Pewnie żadna decyzja w życiu dzisiejszego prezydenta nie była tak brzemienna w skutki, jak udanie się pod skrzydła swojego idola.
Władca marionetek
Gdy w lutym 1979 r. Chomeini wracał do ojczyzny, a w odwrotną stronę uciekała rodzina szacha, Rouhani był przy Imamie. Miał zaledwie 30 lat i niknął w tłumie świeckich i duchownych weteranów rewolucji, doświadczonych graczy, którzy w kolejnych dwóch latach mieli – nie przebierając w środkach – skakać sobie do oczu, konkurując o władzę i wpływy. Na ich tle młokos wypadał blado, ale i tak trafiła mu się ważna funkcja: gdy w 1980 r. wybuchła wojna z Irakiem Saddama Husajna, Rouhani wylądował w sztabie generalnym armii. Widać był jednym z nielicznych duchownych, którzy mieli jakieś wojskowe doświadczenie.
Rouhani pojawia się w epizodach afery Iran-Contras, najgłośniejszego skandalu epoki prezydenta USA Ronalda Reagana, jako jeden z przedstawicieli Iranu, którzy mieli negocjować z Amerykanami zakupy broni dla Teheranu. Wkrótce później, w 1986 r., zdolny rozmówca został szefem krajowej obrony lotniczej. Funkcja ważniejsza, niż mogłoby się wydawać: Irańczycy wykrwawiali się w bitwach, jednak linia frontu przez 8 lat wojny tkwiła praktycznie w jednym punkcie, przesuwając się kosztem wielotysięcznych strat o kilkanaście kilometrów w jedną czy drugą stronę. Dla gigantycznej rzeszy Irańczyków ten konflikt miał postać spadających na osiedla mieszkaniowe irackich bomb. Gdy nie spadały, było to zasługą obrońców nieba.
Z końcem lat 80. wydarzenia przyspieszyły: skończyła się wojna, a wkrótce później zmarł Chomeini. To był moment równie doniosły, jak miesiące po obaleniu szacha – jeśli wierzyć ocenom historyków, stronnictwo ówczesnego prezydenta Alego Haszemiego Rafsandżaniego (oraz jednego z synów Chomeiniego, który prawdopodobnie miał wkrótce przypłacić życiem polityczne intrygi) postanowiło wykreować na następcę Chomeiniego marionetkę – dzisiejszego Najwyższego Przywódcę Alego Chameneiego. Chamenei został w ekspresowym tempie „awansowany” na ajatollaha, cudownie „odnalazł się” list, w którym Chomeini wskazuje go na swojego sukcesora.
Rouhani trzymał się na uboczu tych zmian. Dzięki dekadzie spędzonej w dowództwie armii wylądował na stanowisku szefa Narodowej Rady Bezpieczeństwa. Doskonała pozycja: dzięki niej stał się zaufanym zarówno nowego Najwyższego Przywódcy, jak i prezydenta Rafsandżaniego, a zarazem mógł utrzymywać zdrowy dystans do rozmaitych frakcji i mediować między nimi. – To insider – charakteryzował go wówczas jeden z zachodnich dyplomatów. – On zna wszystkie tajemnice dzisiejszej władzy – dorzucał.
Sztuka nieformalnego wpływu polega na tym, żeby się nie ujawniać i pociągać za sznurki zza kulis. Ponad 40-letni Rouhani mógł sobie wręcz pozwolić na niespotykane w establishmencie ekstrawagancje: piastując stanowisko wiceszefa Madżlisu, połączył obowiązki służbowe ze studiami prawniczymi na Uniwersytecie w Glasgow. – Był tu po imieniu z innymi studentami – wspominał po latach jeden z wykładowców prof. Hassan Amin. – Wiele razy jadł obiady w studenckiej kantynie, a czasami zachodził do pracowników restauracji. Wybrał studia w Wielkiej Brytanii, bo szanował tutejszy system prawny, zarówno sądownictwo, jak i prawodawstwo – podkreślał.
Salon po persku
„Kuse” to po persku „rekin”. Taką ksywkę miał Rafsandżani, w latach 90. prezydent, w późniejszych dekadach patron perskich pragmatyków. „Rekin” nie dbał o ideologię: dopuszczał reformy, byleby rozładowywały społeczne napięcie, wykluczał reformy, gdy widział, że budzą one wściekłość konserwatywnego establishmentu Republiki Islamskiej, która mogłaby się przełożyć na storpedowanie innych planów i ograniczenie wpływów pragmatyków na politykę.
Rekin był konserwatystą, pragmatykiem, a w epoce ultrakonserwatywnego prezydenta Mahmuda Ahmadineżada – patronem reformatorów, czyli frakcji kojarzonych z byłym prezydentem Mohamedem Chatamim (następcą Rafsandżaniego, a poprzednikiem Ahmadineżada na urzędzie). Rafsandżani próbował wrócić do polityki w wyborach prezydenckich w 2009 r., ale poniósł sromotną klęskę w konfrontacji z Ahmadineżadem. Jednak wychował sobie grupkę pragmatycznych sukcesorów – do nich zalicza się Rouhani.
Szesnaście lat na stanowisku powiernika tajemnic najważniejszych graczy i świadka wielu zakulisowych konfrontacji sprawiło, że dotychczasowy mistrz drugiego planu zaczął stopniowo zaznaczać swoją obecność. Zdaniem osób zaangażowanych w negocjacje rozbrojeniowe z Iranem to on miał przekonać ajatollaha Chameneiego do rezygnacji z programu nuklearnego: tyle że faks z Teheranu z propozycjami rozmów i daleko idącego, natychmiastowego kompromisu przepadł w Departamencie Stanu, a następnie został zlekceważony w Białym Domu.
Inicjator procesu rozbrojeniowego działał też z podniesioną przyłbicą. W 2003 r., po trzęsieniu ziemi, które spustoszyło miasto Bam, Rouhani – oficjalnie – podziękował Amerykanom za pomoc. W kraju, w którym hasła „Wielki Szatan” i „Śmierć Ameryce” do dziś bywają rytualnie powtarzane przez konserwatystów, mógł to być akt politycznego samobójstwa. Ale być może szef Narodowej Rady Bezpieczeństwa testował, na ile może sobie pozwolić, oraz sondował grunt przed złożeniem swoich propozycji dogadania się z Waszyngtonem Najwyższemu Przywódcy.
Gdy jesienią 2003 r. Rouhani siadał do negocjacji z grupą G3 oraz negocjatorami Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej, obwieścił partnerom całkowity zwrot w polityce Teheranu. „Zadeklarował, że czas otworzyć nowy rozdział, ujawnić wszystkie tajemnice” – napisał we wspomnieniach „Gra pozorów. Arsenał nuklearny a dyplomacja” ówczesny szef MAEA Mohamed el-Baradei, późniejszy pokojowy noblista (wraz z Agencją). Tak też się stało: Irańczycy przyznawali się do rozmaitych krętactw z przeszłości, o których międzynarodowi inspektorzy nie mieli dotychczas pojęcia; wpuszczano śledczych do kolejnych obiektów, a sam Rouhani podejmował decyzje, co do których Baradei nie miał wątpliwości, że przysporzą Irańczykowi kłopotów na rodzimym gruncie. To wtedy media ukuły mu ksywkę „Szejk-Dyplomata”.
Kolejny prezydent, Ahmadineżad, gwałtownie przerwał nieźle rokujące negocjacje, a Rouhani stracił stanowisko. I najwyraźniej postanowił się przyczaić. „W Centrum (...) pracuje legion dawnych urzędników rządowych, sprzymierzeńców Chatamiego i Rafsandżaniego, którzy nie znaleźli miejsca w administracji Ahmadineżada. (...) Odbywało się tam coś w rodzaju politycznego salonu, na którym w każdy czwartek w wielkiej sali konferencyjnej gromadzą się na rozmowy o sprawach władzy byli urzędnicy przeprowadzający badania strategiczne dla takiej czy innej komórki w rządzie – opisywał salon reformatorów i pragmatyków Hooman Majd, spokrewniony z dobrze sytuowanymi w establishmencie rodami irańskimi autor kilku książek o Iranie. – Hasan Rouhani, (...) dziś najważniejszy strateg Centrum, członek Zgromadzenia Ekspertów i potencjalny rywal Ahmadineżada w następnych wyborach, (...) nie bierze udziału w rozmowach salonu. Zapewne wie, że gdyby to zrobił, jego uczestnictwo nabrałoby niepotrzebnego charakteru spisku przeciwko już i tak paranoicznemu prezydentowi”.
Przeciw, a nawet za
Zgodnie z obiegowym stereotypem umiejętność przyczajenia się jest jedną z charakterystycznych cech narodowych Persów. A Rouhani stał się jej ucieleśnieniem. Gdyby prześledzić publikacje poświęcone wielkiej polityce na salonach Teheranu, wydane w ciągu ostatnich kilkunastu lat, dzisiejszy prezydent pojawia się co najwyżej we wzmiankach o negocjacjach nuklearnych lub w przypisach. Ani śladu próby przedstawienia własnego programu politycznego, znaczących wystąpień, charyzmy polityka, który pociągnąłby za sobą ponad 50 proc. (w 2013 r.) i 57 proc. (w 2017 r.) elektoratu.
Są dwa wytłumaczenia tego fenomenu. Pierwsze, że Rouhani wygrał, bo murem stanęła za nim cała wewnątrzreżimowa opozycja, z nieżyjącym już Rafsandżanim i Chatamim na czele. Frakcja, która może nie tyle chce, ile uznaje konieczność reform – a ich elementem jest otwarcie na świat, w tym relacje z Zachodem. Pod tym względem dysponujący kontaktami i niezłą renomą Rouhani jest dziś niezastąpiony. Drugie wytłumaczenie zakłada, że wybory w Iranie są ustawiane przez establishment i Rouhani wygrał wolą Najwyższego Przywódcy – tego samego, który dziś „ostrzega”, wypominając prezydentowi los jego poprzednika z 1981 r. Jedno nie wyklucza drugiego, być może manipulacja wyborcza polegała na takim dosypaniu głosów, by Rouhani wygrał już w pierwszej turze.
Sztuka polega zatem na tym, by przekonywać wszystkich o „zmianie”, a zarazem zadbać, by kluczowe elementy systemu pozostały na swoich miejscach. I to lawirowanie wychodziło Rouhaniemu wyjątkowo dobrze: Iran w ostatnich czterech latach stosunkowo rzadko pojawiał się w światowych mediach, a jeżeli już, to raczej w pozytywnym świetle: prezydent reformator dokończył dzieło sprzed lat i zawarł nuklearny kompromis z Zachodem, ławą ruszyli do Iranu inwestorzy, a obznajomiony z mediami społecznościowymi przywódca łaskawym okiem patrzy na nieco swobodniejsze zachowania rodaków.
Z drugiej jednak strony – jak wytykają nieufni wobec uśmiechniętych mułłów eksperci – nie zmieniają się zasadnicze cechy irańskiego zamordyzmu: za rządów Rouhaniego uznano podwójne obywatelstwo za zagrożenie dla interesów Republiki, a wyroki śmierci zapadły w 3 tys. procesów. Korpus Strażników Rewolucji dostał nowe uzbrojenie i wpływy, a Teheran jednoznacznie popiera Baszara al-Asada w Syrii, wydaje się być coraz bardziej skłonny do współpracy z afgańskimi talibami i podsyca niepokoje w społecznościach szyitów żyjących w państwach Bliskiego Wschodu.
Tyle że na liście tych negatywów nie ma właściwie niczego, co zainicjowałby Rouhani. Osoby z podwójnym, najczęściej irańsko-amerykańskim obywatelstwem, które lądowały w Iranie za kratki za potencjalne „szpiegostwo”, trafiają tam od lat. Pod względem wykonywanych wyroków śmierci Iran od lat był w światowej czołówce, obok Chin. Pazdarzy to najsilniejsza formacja militarna w Iranie, w gruncie rzeczy to Korpus może dziś stać za krytykami prezydenta, bo ten – przynajmniej retorycznie – próbuje wyrugować wpływy pazdarów w gospodarce. A kluczowe kierunki polityki zagranicznej nakreślono już u progu rewolucji islamskiej, zmianie podlegają co najwyżej taktyczne sojusze, a nie strategiczne cele.
Zresztą polityka zagraniczna nie odgrywa w irańskich wyborach większej roli. Rouhani władzę zdobył – i utrzymał – bo postawił na gospodarkę. – Dzięki otwarciu na świat możemy przyciągnąć 140 mld dol. inwestycji i dzięki temu tworzyć tysiące miejsc pracy – przekonywał jeszcze na kilka tygodni przed reelekcją. I rzeczywiście, od momentu zawarcia układu nuklearnego z Zachodem w 2015 r. gospodarka zaczęła rosnąć (w ubiegłym roku o blisko 4,5 proc.), inflację udało się ograniczyć o połowę – z ponad 13 proc. do niecałych siedmiu. Irańczycy wciąż mają olbrzymi kłopot ze znalezieniem pracy – wśród młodych bezrobocie sięga ponad 29 proc. – ale na tym miałby się skoncentrować w drugiej kadencji gabinet prezydenta. Co ciekawe, obietnice zwielokrotnienia zasiłków i rozmaitych subsydiów, jakimi szafowali jego rywale, jakoś nie znalazły posłuchu wśród Irańczyków.
Być może główną cechą osobowości Rouhaniego nie jest jednak umiejętność „czajenia się”, lecz inna charakterystyczna cecha Persów: cierpliwość. Nie ma roku, w którym nie pojawiałyby się spekulacje o śmierci Najwyższego Przywódcy. Ajatollah Chamenei ma 77 lat, niegdyś cudem uszedł z życiem z zamachu bombowego, co jednak nieodwracalnie odbiło się na jego zdrowiu. Oczywiście kolejka chętnych do tego stanowiska jest długa i są na niej zarówno duchowni o poglądach ultrakonserwatywnych, jak i zwolennicy liberalizacji reżimu. Przy konserwatywnym sukcesorze Chameneiego prezydent mający na koncie wyciągnięcie kraju z gospodarczej przepaści mógłby liczyć na swoistą nietykalność. Przy liberale Rouhani mógłby zapewne rozwinąć skrzydła, nic nie stoi na przeszkodzie, by po upływie 4 lat od końca drugiej kadencji ponownie wystartował w wyborach prezydenckich. A jeśli sytuacja będzie niejasna, wystarczy się przyczaić. W końcu 5 lat temu mało kto widział w Rouhanim kandydata na prezydenta.