Niebezpieczeństwo ześlizgnięcia się ze ścieżki demokratycznej istnieje. Również w Polsce. Zawiera się ono w następującym paradoksie. Demokracja oparta jest na konkurencji politycznej, czyli na mechanizmie zabezpieczającym przed jawnym autorytaryzmem i patologiami monowładzy. Skoro ma być konkurencja, to musi być też różnica. A jak się buduje różnicę? Właśnie na zasadzie podkolorowania siebie samego i ostrego przyczernienia rywala. Przyczerniony rywal w naturalny sposób staje się wrogiem. A skoro wrogiem, to trochę także potworem. To z kolei sprawia, że sami (oczywiście w imię wyższych racji) możemy dojść do wniosku, że potwora trzeba zamknąć do klatki, bo inaczej zje nas i nasze dzieci. I już nieszczęście gotowe.
MAGAZYN DGP 23.06.17 / Dziennik Gazeta Prawna
Gdy patrzę na PiS i jego opiniotwórczych sojuszników, to wydaje mi się, że oni mają z wrogiem (potworem) duży problem. Jarosław Kaczyński w ciągu swych wielu lat spędzonych w polityce do perfekcji opanował umiejętność rysowania go specyficzną i dość przekonującą (przynajmniej dla swoich wyborców) kreską. Specyfika tego kaczystowskiego rysunku polega na tym, że autor nie waha się używać porównań i określeń, po które inni nie odważyli się sięgnąć. Czy to z powodu skrupułów, czy też ze strachu przed wyśmianiem. Kaczyński wydaje się na to jednak kompletnie impregnowany. W „Uchu prezesa” jest scena, w której lider PiS wypisuje sobie na tablicy dosadne sposoby na określanie swoich politycznych wrogów. Łże-elity? Były. Kondominium? Było. Gorszy sort? Był. Pucz, rebelia, zdrada narodowa? Były. Wszystko już było.
Ci z politycznych komentatorów, którzy znają prawicę lepiej, uspokajają, że Kaczyński, sięgając po te określenia, nazywa i zarządza gniewem społecznym absolutnie na zimno. Jak dotąd zawsze potrafił jednak nad podsycanymi przez siebie emocjami politycznymi doskonale panować. Do tego stopnia, że nie sprawia mu najmniejszych problemów zmieniać politycznych wrogów w sposób dość płynny. Przypomnijmy sobie przecież, że jeszcze w wyborczym roku 2005 głównym potworem w pisanym przez Kaczyńskiego bestiarium politycznym byli postkomuniści oraz cień PRL-owskich służb specjalnych. Dziś przeszłość w PZPR, a nawet współpraca z SB nie jest żadną przeszkodą, by nawet w PiS odgrywać znaczącą rolę. A Leszek Miller pojawia się w bliskich prawicy mediach jako cenny sojusznik. Wszystko dlatego, że dziś arcywróg jest już zupełnie inny. To Platforma Obywatelska i stanowiący wciąż duże potencjalne zagrożenie Donald Tusk. Po wyborach 2015 r. były już jednak i takie momenty, gdy PO słabła, a do roli arcywroga podciągano już tych, co byli na wznoszącej. Najpierw KOD, a potem również Nowoczesna. Dziś potworem znowu jest Platforma, która odbiła w sondażach. Ale czy będzie nim w roku 2019, tego wciąż nie wiadomo. Możliwe, że nie.
Zdaniem niektórych to pocieszające. Oznacza bowiem, że Kaczyński jest mistrzem gry w polityczną konkurencję. To wciąż jednak jest gra w ramach pewnych reguł (choć coraz bardziej otwarcie zmienianych pod siebie). Im dłużej PiS rządzi, tym więcej pojawia się niepokojących pytań. Po pierwsze, czy sam Kaczyński nie dojdzie w pewnym momencie do wniosku, że reguły gry można zmieniać jeszcze i jeszcze bardziej. Jak Frank Underwood w najnowszym sezonie „House of Cards”, z którego okazja uczyniła złodzieja. Po drugie, czy jego akolici i wychowankowie nie będą się starali przerosnąć mistrza? Czy żelazny elektorat i grupy interesu wewnątrz obozu PiS-owskiego nie będą naciskały, by tym razem rozprawić się z opozycją. Wszak to łże-elity, gorszy sort i złodzieje? Racjonalizacja zawsze się znajdzie. Czy już z prawicą nie jest tak jak z alkoholikiem. Uważającym, że ma swoje picie pod kontrolą. A tak naprawdę dawno już nad nim nie panuje.
Byłoby oczywiście kłamstwem powiedzieć, że bardzo podobnego problemu nie ma tzw. anty-PiS. Ten obóz oczywiście lubi osadzać samych siebie w roli tych prawdziwych cywilizowanych demokratów. Ludzi, którzy, owszem, potrafią grać ostro, ale przecież do pewnych rzeczy się nie posuną. W praktyce bywa z tym niestety różnie. Nieraz słyszałem ludzi, którzy w jednym zdaniu psioczyli, jaka ta polska prawica jest straszna i jak odczłowiecza politycznego przeciwnika. A potem kończyli to samo zdanie stwierdzeniem „te skunksy z PiS-u”. Nie wiedząc nawet, że co do zasady w niczym nie różnią się od tych, z którymi tak zawzięcie walczą. Również na szerszym planie ostre malowanie politycznego przeciwnika zbyt często było oficjalną linią budowania tożsamości po tej stronie sceny politycznej. „Ciemnogród”, „oszołomy”, „spoceni mężczyźni w pogoni za władzą”, „moherowa koalicja”. To wszystko autentyczne określenia używane do wygrywania kolejnych politycznych rozdań. Ich rywalami padały różne siły. Od lewicy (wczesne SLD, Samoobrona) po prawicę spod znaku ZChN, PC, ROP czy wreszcie PiS. Do tego dochodziła jeszcze wyraźna przemoc symboliczna (miękka forma przemocy, która nie daje po sobie poznać, że jest przemocą, ale służy utwierdzeniu władzy klas dominujących czy uprzywilejowanych nad całością społeczeństwa) była codziennością polskiej transformacji. Przysłuchując się dyskusjom na kiełkującej polskiej lewicy – jako lewicę rozumiem projekty polityczne, które próbują się zmieścić między potężną prawicą a jeszcze potężniejszymi liberałami – też nierzadko widzę pokusę jasnego zarysowania wroga. Wrogiem jest PiS, bo jest z gruntu zły. I tu dość rozpowszechnione jest więc przekonanie, że nie należy dzielić włosa na czworo, mędrkować, uczłowieczać i próbować rozumieć.
Czy przed takim rysowaniem wroga czarną kredką da się zabezpieczyć? To bardzo trudne. Zwłaszcza w społeczeństwach, w których (tak jak u nas) nierówności różnego rodzaju wymknęły się spod kontroli. Już rok temu pisałem o tym w „Polityce”, powołując się na książkę „Polarized America” Nolana McCarty’ego, Keitha Poole’a i Howarda Rosenthala z roku 2006. Przypomnę więc, że ci autorzy jako jedni z pierwszych pokazali ścisły związek pomiędzy postępującą polaryzacją polityczną a wzrostem nierówności w Ameryce. Pokazali też, jak to działa.
Chodzi z grubsza o to, że nierówności po cichu i bezszelestnie rozbijają spójność społeczną. Sprawiają, że ludziom tylko się wydaje, że są członkami tej samej politycznej wspólnoty, podczas gdy tak naprawdę żyją jakby w różnych światach. Z jednej strony mamy zadowolone z siebie majętne elity, które wykształciły milion psychologicznych i systemowych uzasadnień, dlaczego należy im się więcej, mieszkające w swoich dzielnicach, chodzące do swoich szkół i korzystające ze swoich szpitali. Po drugiej stronie rosną rzesze coraz bardziej sfrustrowanych i mających coraz mniej do stracenia przegranych, którzy mają w głowie kolejny milion uzasadnień, jak to na ich ciężkiej pracy tamci się dorobili. Efekt jest taki, że nawet gdy w kraju działa demokracja, to jest to demokracja niesamowicie spolaryzowana. Nieskora do kompromisu, nerwowa i delegitymizująca przeciwnika na każdym kroku. Taki układ bardziej przypomina beczkę prochu niż sprawnie funkcjonujące społeczeństwo.
Problem w tym, że z nierównościami walczy się bardzo trudno. Wymagają one lat sprawnej i odważnej polityki, która naruszy skomplikowaną sieć interesów. Ostatnio na Zachodzie karierę robi książka Waltera Scheidela „The Great Leveler”. Ten pracujący na stałe w Kalifornii historyk gospodarki wskazuje w niej, że w historii świata w zasadzie nigdy nie udało się zredukować nierówności w sposób pokojowy. Zawsze robili to dopiero czterej jeźdźcy Apokalipsy: wojna, upadek państwa, epidemia lub rewolucja.
Załóżmy jednak, że nie chcemy czekać na nich z założonymi rękami. Co robić tu i teraz? By w takim kraju jak Polska nie pozwolić na to, by którakolwiek ze stron zabiła demokrację w przekonaniu, że oto ją właśnie ratuje? Można sobie wyobrazić kilka tropów. Pierwszy to reguły, w które będą w stanie uwierzyć wszyscy (a przynajmniej zdecydowana większość) uczestników życia politycznego. Z przestrzeganiem reguł (konstytucja) jest dziś w Polsce problem. Bo jedni oskarżają drugich (słusznie) o ich łamanie. A z kolei ci drudzy mówią, że oni te reguły reinterpretują po latach zawłaszczenia przez pierwszych (i też mają trochę racji). Efektem jest prawdziwy klincz. Drogą konfrontacyjną z niego nie wyjdziemy. Prawdopodobnie w najbliższych latach nie ominie nas rozmowa o stworzeniu nowych reguł (zmiana konstytucji). Taki ponowny moment konstytucyjny i nowe otwarcie wydaje się dziś nieuchronne. Liczniki krzywd trzeba będzie wyzerować.
Po drugie, należy stale pilnować „swoich”. Nie dać odjechać środowisku, w ramach którego się funkcjonuje. W rzeczywistości silnie zarysowanych tożsamości to bardzo trudne. Przyniesie też nieuchronne dąsy i oskarżenia ze strony nieprzejednanych. Ale bez uznania faktu, że „wolność jest zawsze wolnością dla inaczej myślących”, daleko się nie zajedzie. Inność światopoglądu i interesu klasowego musi zostać uznana. Dopiero wtedy być może uda się ją wpisać w jakieś ramy.
Nie wiem, czy to wystarczy, by polska demokracja ocalała. Demokracja to wielkie słowo, które każdy lubi po swojemu (na swoją korzyść?) interpretować. Wciąż pocieszające jest jednak to, że wszyscy się nadal na nią powołują. Oznacza to, że przynajmniej teoretycznie nie jest to dziś idea skompromitowana. Co odróżnia nas od ponurych lat 30. XX w. Uchwyćmy się tej myśli, nawet jeśli nie jest całkowicie satysfakcjonująca.
Czy akolici i wychowankowie Kaczyńskiego nie będą się starali przerosnąć mistrza? Czy żelazny elektorat i grupy interesu wewnątrz obozu PiS-owskiego nie będą naciskały, by tym razem jednak rozprawić się z opozycją. Wszak to łże-elity, gorszy sort i złodzieje? Racjonalizacja zawsze się znajdzie