Program „Rodzina 500 plus”, ozusowanie umów-zleceń, wprowadzenie minimalnej stawki godzinowej, niskie bezrobocie. To miały być zupełnie inne święta. Bez narzekania i liczenia się z każdym groszem. A jakie będą?
Program „Rodzina 500 plus”, uzusowienie umów-zleceń, wprowadzenie minimalnej stawki godzinowej i minimalnej płacy, niskie bezrobocie. To w efekcie miało spowodować zwiększenie siły nabywczej Polaków i poprawienie konsumenckich nastrojów. Do tego święta są późno, za oknem zdążyło się zazielenić, a nasze portfele miały więcej czasu, by odpocząć po grudniowych wydatkach. Przedświąteczne badanie konsumenckie przeprowadzone na zlecenie firmy Provident pokazało, że na Wielkanoc wydamy średnio 400 zł. Większość z nas oceniła: bieżące koszty utrzymania są na tyle wysokie, że trudno wygospodarować dodatkowe pieniądze. Jednocześnie jednak 40 proc. rodzin, w których dotąd dochód na osobę był najniższy, uznało, że w ciągu roku ich sytuacja materialna się poprawiła.
Wszystko to razem pozwalało sądzić, że ta Wielkanoc będzie inna niż poprzednie. Bogatsza, weselsza, i że jedna z polskich tradycji, ogólnonarodowe narzekanie, pójdzie chwilowo w zapomnienie. Żeby to sprawdzić, zapukaliśmy do polskich domów, przysiedliśmy się do stołów, które za chwilę staną się centrum rodzinnych spotkań. Szybko okazało się, że więcej w nas niepewności niż optymizmu, pretensji niż powodów do zadowolenia. – Polacy mają dwie cechy. Po pierwsze, przy stole zawsze chcą się pokazać, dlatego reguła „zastaw się, a postaw się” niezmiennie obowiązuje. Po drugie, lubimy się porównywać i zawsze znajdą się tacy, którzy mają od nas lepiej lub gorzej. Dlatego ważniejsze jest to, do czego my dążymy. Czy na pewno potrzebne nam nowy samochód, mieszkanie, meble – pyta socjolog Tomasz Sobierajski. Dodaje, że jest w nas również przekonanie, że państwo powinno coś zrobić. Ciągle spora grupa ludzi, również bardzo młodych, mówi: nikt nie zadbał o to, żebym miał pracę. – Musimy sobie uświadomić, że politycy tworzą jedynie miraże, składają obietnice. Stąd później nasze rozczarowanie. Ktoś zainwestował pieniądze w fundusz, który przyniósł straty. Ktoś wziął kredyt we frankach. Szukanie wsparcia i zrozumienia dla swojej trudnej sytuacji jest naturalne, ale zapominamy, że rząd nie posiada własnych pieniędzy. Dysponuje tylko tym, co ma od nas. Od każdego, kto usiądzie do świątecznego śniadania. Jednym da 500 plus, stawkę minimalną. Innym zabierze. Stół, przy którym się spotykamy, to obieg zamknięty – tłumaczy socjolog.
Frank szwajcarski i kurczak po kaszubsku
Piotr jest urzędnikiem w Ministerstwie Zdrowia i o tym, że ta Wielkanoc będzie inna niż poprzednie, wiedział na długo zanim się rozpoczęła. – Zmagam się ze świeżym urazem kolana. Wszystko przez to, że lubię grać w piłkę i chcę zrzucić trochę kilogramów – mówi. Z tego samego powodu stosował więc przez ostatnie tygodnie post. – Gotowałem mniej i taniej, unikałem mięsa. W portfelu zostało więcej. Niestety, nadwaga też została – żartuje.
Chociaż jego urzędnicza pensja rewaloryzowana jest tylko o wysokość inflacji, nie musi kombinować, jak przeżyć do pierwszego. Mieszka sam. Na święta jedzie do rodzinnego miasteczka w Zachodniopomorskiem. Widzi zmiany, jakie tam zachodzą. To nie jest szczególnie bogaty rejon kraju, ale ludzie kupują więcej. W tym roku rodzice są gospodarzami świąt, wzięli na siebie cały ciężar przygotowań. Będą tradycyjne potrawy z Kaszub i Kujaw, w tym ulubione danie jego taty – kurczak w galarecie. Nie kupują na Wielkanoc prezentów, najważniejsze są więc wydatki spożywcze. Jaja, bigos, biała kiełbasa, sałatki warzywne. Pytany o idealne święta, odpowiada krótko: te z rodziną. – Gramy w planszówki i dyskutujemy. Oczywiście, że o polityce i gospodarce. Często narzekamy, ale trochę z przymrużeniem oka. Bo narzekanie w naszym kraju, a szczególnie przy stole, pełni funkcję terapeutyczną – opowiada. Mniej wesoło robi się, gdy wybiegają myślami w przyszłość. – Moi rodzice są emerytowanymi nauczycielami. Żeby utrzymać standard życia, muszą dorabiać. Pracują więc na pół etatu w szkole, bo z samych świadczeń trudno byłoby się im utrzymać. Mają jednak coraz mniej sił – przyznaje. I przekonuje, że przy wielkanocnym stole generalnie panowałyby lepsze nastroje, gdyby ludzie mogli na chwilę zapomnieć o rachunkach. A czy dziś mogą? Nie.
Piotr doskonale wie, co jest źródłem jego osobistej frustracji. Wziął kredyt we frankach szwajcarskich. – Gdyby udało mi się wrócić do sytuacji sprzed 2008 r. i spłacić dług po tamtym kursie, życie stałoby się o niebo prostsze. Niestety, 10 lat temu nawet wytrawni ekonomiści nie przewidywali, co się wydarzy na światowych rynkach – tłumaczy. To powoduje, że ma bardzo ostrożne marzenia z odroczonym terminem realizacji. – Są dwie rzeczy, na które zbieram. To wycieczka dla moich rodziców na ich 70. urodziny. Najlepiej rejs statkiem do miejsca, gdzie jest naprawdę ciepło. A druga? Motocykl, taki turystyczny do dalekich podróży. Ot, kryzys wieku średniego.
Utrzymać biznes, zapuścić korzenie
Małgorzata Greloch prowadzi na bazarku sklep ogólnospożywczy i na razie nie myśli o podobnych wydatkach. – Czy jest lepiej? Ja widzę, że ludzie ciągle się ograniczają. Do mnie przychodzą głównie osoby starsze. Ci, którzy dostali 500 plus, jadą do dużych marketów – opowiada. Klienci przychodzą do niej nie tylko po zakupy, ale też porozmawiać. Bo pani Małgosia jest na bazarku psychologiem, bratnią duszą. – Emeryci mówią, że nie czują dobrej zmiany. Narzekają, że po wyborach obiecano im dostępną służbę zdrowia. Mówiono, że znikną kolejki przed gabinetami. I co? I nic. Dalej jak trzeba się szybko przebadać, szukają lekarza prywatnie. Na programie 500 plus też nie zostawiają suchej nitki. Dali matkom, a co z nami – pytają starsze panie. I wyliczają, że im dorzucili do emerytury tylko kilka złotych – opowiada.
Pani Małgorzata od tego roku poszła na swoje, zagrała va banque, zainwestowała oszczędności życia i przejęła niewielki sklep. – Pracuję w handlu przeszło 16 lat. I pamiętam, gdy przychodziły tu tłumy. Dziś została z nich może jedna trzecia, reszta przerzuciła się na galerie i sieciówki – mówi. Czy jej się uda? Musi się udać. Ma w sobie dar przekonywania, potrafi zachwalać towar. Zna ludzkie gusty, a klient jest u niej zawsze w centrum uwagi. Dlatego przy jej świątecznym stole tematem numer jeden jest biznes i to, jak się go w naszym kraju samodzielnie rozkręca. – Część klientów przejęłam po poprzedniej właścicielce. Gdy zyskuję nowych, wzbiera we mnie radość – opowiada. Ma nadzieję, że w Wielkanoc chwilę odpocznie, bo w pracy spędza ostatnio całe dnie. Ma księgową, bo formalności sama by nie ogarnęła. – W papierach jestem straszną bałaganiarą – żartuje. I przyznaje, że na razie zjadają ją koszty. Liczyła, że jak rozkręci działalność gospodarczą, będzie jej łatwiej. Tymczasem płaci 500 zł miesięcznie na ZUS, do tego dochodzą opłaty za pawilon i te odprowadzane do gminy. – Nie wzięłam pożyczki z banku, bo panicznie boję się kredytów. Wolę skromne życie, część pieniędzy pożyczyłam od rodziny. Nigdzie nie wyjeżdżam. Nie chodzę do kina, teatru, restauracji. Mam nadzieję, że w końcu stanę na nogi. Mam jedno wielkie marzenie: usiąść przy wielkanocnym stole całą rodziną, we własnych czterech ścianach – opowiada pani Małgorzata, która od lat wynajmuje w Warszawie mieszkanie. Nie stać jej na własne. Przyjechała do stolicy ze Świętokrzyskiego. Trzy miesiące była tam na zasiłku dla bezrobotnych. Pamięta wstyd, który jej towarzyszył, gdy chodziła odebrać świadczenie. Myślała: młoda jestem, zdrowa, a ustawiam się w kolejce ze starszymi i schorowanymi ludźmi. W końcu zostawiła rodzinę, spakowała się i wysiadła na życiowym przystanku „Warszawa”. Zaczynała od zera. Nieco odetchnęła, gdy udało jej się ściągnąć męża i syna. – Nie chcę od państwa nic za darmo. Gdy pracuję, dostaję skrzydeł. Ale marzę o tym, by zapuścić korzenie. Dorobić się własnego M. Tylko czy to realne? – pyta, ale w jej głosie nie słychać optymizmu.
Bitwy z myślami
Brakuje go też Barbarze Sali, dla której ta Wielkanoc będzie szczególna, ale nie ma w tym powodów do radości. – Po raz pierwszy spędzę ją bez mamy. Musiałam umieścić ją w prywatnym ośrodku opiekuńczym – mówi, z trudem kryjąc emocje. Po chwili dodaje: – Alzheimer to straszna choroba, wymaga całodobowej opieki. Nie mam rodzeństwa, nie mam dzieci, a pracować muszę – opowiada. Zastrzega, że nie będzie sama w święta. Rodzina i przyjaciele pilnują, żeby nie zamknęła się w czterech ścianach. Spędzi z nimi Wielkanoc w Busku-Zdroju.
Nie czuje dobrej zmiany, bo za ośrodek opiekuńczy płaci 2,5 tys. zł miesięcznie. Emerytura jej mamy starcza ledwo na połowę rachunku. Jako pracownik budżetówki nie ma co liczyć na podwyżki ekstra, co najwyżej skromne wyrównania. Jest wyczerpana, także psychicznie. Ciągle bije się z myślami, czy dobrze zrobiła, oddając mamę pod opiekę innych. – Przed chorobą była między nami silna więź. Miałyśmy wspólne tematy. W Wielkanoc po obiedzie zawsze chodziłyśmy na długi spacer. Niedziela była tylko dla nas, niezależnie od pogody. Łazienki, Stare Miasto. Miałyśmy swoje ulubione trasy – wspomina. Ale choroba to zniszczyła. Na początku miała cierpliwość, siły, energię, ale z czasem robiło się coraz gorzej. Mama skupiała na niej swoje emocje. A ona? Musiała pracować, by zarobić na życie. – W biurze głównie odbierałam telefony od mamy lub sama do niej wydzwaniałam. Bałam się, czy nie zrobiła sobie krzywdy, czy gdzieś nie wyszła, nie zgubiła się. Bywało, że z rąk wypadały jej ciężkie naczynia i tłukły się w drobny mak. Gdy wracałam do domu, widziałam szklane okruchy rozrzucone na podłodze. Czułam, że jeśli nic nie zrobię, wydarzy się tragedia – mówi. Opieka społeczna zaproponowała jej pomoc: panią, która przyjdzie na dwie godziny. To wszystko, a co potem? – Mam sporo żalu do naszego państwa, że nie potrafi rozwiązać systemowo opieki nad starszymi osobami. Nie każdego stać na miejsce w ośrodku czy prywatną opiekunkę. Nie każdy może sobie też pozwolić na to, by nie pracować – dodaje. W tamtym czasie pomogły jej rozmowy ze znajomą lekarką. – Nie wiem, jak bym dała sobie radę bez jej wsparcia – ucina.
Polityka, ostra diagnoza
– Tak, starszym ludziom nie jest łatwo – wtóruje Urszula Bielecka. Mieszka razem z córką. Na razie nie ma problemów finansowych. Mogła przygotować te święta tak, jak chciała. Jest więc obfite śniadanie, ale bez mięsa i wędlin, bo obydwie panie ich nie jedzą. W zamian: jajka, dużo warzyw, owoców morza, wędzonych ryb, także parę plasterków łososia. – Otworzymy też butelkę wina i napijemy się po kieliszku – mówi. A potem? Nie będzie wyprawy do kościoła, na rezurekcję. – Wychowywałam się w domu katolickim, ale sama nie mam zaufania do urzędników Pana Boga. Wiara jest moją prywatną sprawą, bardzo osobistą – tłumaczy. Po śniadaniu będzie spacer z córką i psem, nadrabianie zaległości w czytaniu.
Pani Urszula ma emeryturę po mężu, 2,6 tys. zł. Czynszu płaci prawie 900 zł. Z reszty pieniędzy stara się zrobić jak najlepszy użytek. Ma syna, który wziął kredyt we frankach. Synowa jest nauczycielką. Mają dwie córki, w domu się nie przelewa. Dlatego finansuje wnuczkom lekcje języka francuskiego. Razem z córką przeznaczają też stałe kwoty na pomoc innym. Wspierają fundacje opiekujące się zwierzętami. A także kobietę, która od lat zajmuje się bezdomnymi kotami. Poznały ją przypadkowo, wiele lat temu. Najpierw przekazywały jej raz w miesiącu 20 zł. Dziś te kwoty są o wiele wyższe, a przed każdymi świętami dodają jeszcze coś dla samej karmicielki.
I byłby to obraz niemal idylliczny, gdyby nie perspektywa zmian, które zajdą na jesieni. – Mój mąż był oficerem w jednostkach nadwiślańskich. Teraz, w myśl ustawy dezubekizacyjnej, stracę zapewne połowę emerytury. Boję się o tym myśleć. Gdybym chciała wrócić do swoich świadczeń, też byłby problem. Bo przez kilka lat pracowałam w szpitalu MSWiA, a potem w pułku lotniczym, w ambulatorium jako pielęgniarka. Dla obecnych władz nie ma znaczenia, co robiłam. Liczy się tylko to, że otarłam się o służby mundurowe poprzedniego systemu – opowiada. Tak, czuje się ofiarą odpowiedzialności zbiorowej. Nie rozumie tej, jej zdaniem, wypaczonej idei. – Dziś towarzyszy mi uczucie niepewności. Nie tylko nie będę mogła pomagać innym. Nie wiem nawet, co ze mną będzie. Być może sprzedam mieszkanie.
Gdyby była młodsza, pewnie szukałaby teraz intensywnie dla siebie dodatkowej pracy. – Mam 75 lat. Jeszcze niedawno kierownik pobliskiej przychodni proponował mi stanowisko pielęgniarki. Jednak człowiek musi patrzeć na siebie krytycznie. Oczy nie są już takie, jak kiedyś, ręce się trzęsą. Łatwo o błąd, a w tym zawodzie może on mieć poważne konsekwencje. Kocham dzieci, chętnie bym się nimi zajęła, ale tylko dorywczo, bo sił nie starcza – mówi. Jest w niej dużo żalu o to, że do ludzi takich jak ona niektórzy mówią per „wy”, postkomuniści. – A co mogliśmy zrobić? Uciec, wyemigrować? Ja naprawdę wiem, co to znaczy wojna, Polska w ruinie. To moje pokolenie odbudowało ten kraj. Brakowało nam jedzenia. Mieszkaliśmy w siedem osób w pokoju ze wspólną kuchnią. Pod ścianą stała wielka szafa, której nie można było ruszyć, inaczej mur by się rozsypał – opowiada, nie kryjąc emocji. W nocy czasem krzyczy przez sen, wracają wspomnienia i obrazy z dzieciństwa. Córka wstaje i ją budzi. Próbuje uspokoić. – Urodziłam się w 1942 r. Przeszłam przez dwa domy dziecka, przeżyłam bardzo ciężki okres w życiu. Boję się nieodpowiedzialnych ludzi, także tych u władzy – usiłuje tłumaczyć. Dziś dopadła ją bezradność. To uczucie będzie jej towarzyszyło w święta. – Jeszcze kilka lat temu spróbowałabym w coś zainwestować. Ale nie w fundusze, raczej w ziemię. A może w cukier? – mówi. – To taki gorzki żart.
Jej córka, Katarzyna Bielecka, jest politologiem z wykształcenia. Przez lata pracowała na wysokich stanowiskach, m.in. w Straży Granicznej. Brała osobiście udział w przygotowywaniu wejścia Polski do Unii Europejskiej i do Strefy Schengen. Tworzyła plany, strategie. – Zajmowałam się w pracy również kwestiami równościowymi. Widzę, że wszystko, co wypracowałyśmy w naszym zespole, jest dziś odrzucane jako bezużyteczne brednie – mówi. – Mam wrażenie, że schodzi z nas cywilizacyjna politura i wyłazi paskudny, szlachecki warchoł.
Dziś, tak jak mama, jest niepewna jutra, być może czeka ją przymusowa emerytura. Jej kwalifikacje, umiejętności, doświadczenie przestały mieć znaczenie. Oczekuje na rozstrzygnięcie swojej sytuacji w domu. – Taka forma rozstawania się z ludźmi jest przejawem braku szacunku – mówi. Pewnie dlatego nie ma w niej za wiele świątecznego nastroju, ekscytacji, frajdy, radości. – Kiedyś cieszyłyśmy się z przygotowań, ze spotkań w rodzinnym gronie. A dziś? Dziś jest nerwowe wyczekiwanie na to, co się wydarzy.
Polityka i nadchodzące wielkimi krokami życie na emeryturze. To również tematy przy ich stole. – Nie zamierzam spocząć na laurach. Ciepłe kapcie, telewizor? Nie, za młoda na to jestem. Tata pod koniec życia miał Alzheimera. Boje się tego bardzo. Tym bardziej że najnowsze badania mówią, że choroba może być dziedziczna. Muszę więc ćwiczyć mózg – mówi. Myśli o wolontariacie w schroniskach, bo każda pomoc jest tam na wagę złota. Poszuka też pracy. Uwielbia analityczne zadania, opracowywanie raportów, wgryzanie się w kompletnie nową badawczą materię. Chce się męczyć, dawać umysłowi wyzwania. – Dopóki żyło wujostwo, u nich odbywały się wielkie rodzinne spędy. Przy stole spotykały się osoby o różnych poglądach, często przeciwstawnych. Zawsze w końcu schodziliśmy na tematy polityczne – wspomina. Bywało gorąco. Zaznacza jednak, że były to dyskusje, nie kłótnie – prawdziwa dziś rzadkość. – Bo w ludziach coś się zmienia. Nie potrafimy budować, jesteśmy podejrzliwi, nieufni, zazdrośni. Utopimy sąsiada w łyżce wody, bo ma lepszą pracę czy nowy samochód. Brakuje w kraju równego traktowania wszystkich. Sama straciłam poczucie, że nikt nie stoi ponad prawem, że prawo jest święte, że konstytucja to rzecz święta. Politycy, bez względu na opcję, mówią często głosem pogardy. Interesy partyjne są dla nich ważniejsze niż potrzeby kraju i społeczeństwa. Jeśli silą się na gesty, to przemawia przez nich czysty populizm – stawia ostrą diagnozę.
O tym, co wokół nas
– Wielka polityka przy świątecznym stole? Jak ognia będę się jej wystrzegał – przekonuje Michał Tarnowski. On i jego żona są prawnikami, mają dwoje dzieci. Dostają więc świadczenie 500 plus. Jest jednak „ale”, które sprowadza się do słowa „inflacja”. Ceny rosną dużo szybciej niż urzędnicze pensje. Jego rodzina odczuła to szczególnie, gdy na świecie pojawiło się drugie dziecko. – Owszem, lepiej, że pomoc rządowa jest, ale przybyło nam kosztów, z których nie sposób zrezygnować – mówi. Starszy syn chodzi do państwowej zerówki, młodszy, półtoraroczny, do żłobka. – Na własnej skórze odczuwamy fikcję darmowej opieki i edukacji – przekonuje. Na pierwszym miejscu jego prywatnej czarnej listy są podręczniki, absurdalnie drogie, wypuszczane przez wydawnictwa krótkimi seriami, bardziej przypominają zeszyty niż książki. Do tego dochodzą koszty pobytu dzieci w placówkach. – Nie możemy pozwolić sobie z żoną na to, by któreś z nas nie pracowało i siedziało w domu. Mamy to szczęście, że udało nam się znaleźć żłobek i szkołę blisko biura. Rano rozwozimy dzieci i już kilka minut po 16.00 znów jesteśmy wszyscy razem.
O czym więc rozmawiają przy świątecznym stole? O życiu. – 500 plus na pewno pomogło wielu osobom, ale ja zamiast prostego rozdawnictwa wolałbym pomoc systemową. Naprawdę darmowe szkoły i przedszkola, dofinansowanie do podręczników. Jestem sadystą książkowym, od zawsze lubiłem po nich pisać, robić notatki. Podręczniki powinny być ucznia własnością, przedmiotem użytkowym, a nie dobrem przechodnim, z którego kilkuletni człowiek jest potem rozliczany – podkreśla. Przed nimi życiowa decyzja – wybierają podstawówkę dla syna. – Rykoszetem dotknęła nas reforma edukacji. Dlaczego rykoszetem? Bo nikt rodziców nie pytał o zdanie. Niemniej cieszę się, że mogliśmy wybrać, kiedy nasze dziecko pójdzie do pierwszej klasy. Dobrze, że przestano wmawiać ludziom, że szkoły są gotowe na sześciolatków. Ale tu stawiamy tamę, nie zgłębiamy dalej tematu, nie wchodzimy w politykę. Również w dyskusje o kościele, chociaż wolałbym, żeby krzyże nie wisiały w państwowych szkołach, do których chodzą dziś dzieci różnych wyznań i kultur.
To nie koniec spraw, które go bulwersują. Jest jeszcze to, co się dzieje w społeczności lokalnej. – Nasi włodarze zwężają ulice, likwidują parkingi. Wymuszają korzystanie z komunikacji miejskiej. Bo to niby takie eko. Jasne, tylko jak ja mam się przemieszczać z rodziną na zakupy czy do lekarza? Najlepiej żebyśmy wszyscy przesiedli się na rowery – ironizuje. Boi się, że w myśleniu o przyszłości miast zwycięży dyktatura pieniądza. – To nie jest wydumany problem. Ostatnio decyzją miasta zamknięto garaż, który znajdował się przy moim domu. Boję się, że przyjdzie mi żyć na wielkim placu budowy, bo teren wykupi deweloper i postawi wieżowiec. Już dziś budynki rosną jeden na drugim, sąsiedzi zaglądają sobie do talerzy. Urąga to wszystkim normom światła dziennego, jakie powinno wpadać do mieszkań. Wiem, bo zbierałem na ten temat informacje. Dziś norma mówi o dwóch godzinach w dniu równonocy jesiennej. Ale słońce nie musi wypełniać całego pomieszczenia. Wystarczy, że dosłownie liźnie parapet. Nowe apartamentowce wyrastają też na korytarzach powietrznych. Nasza przestrzeń publiczna kurczy się gwałtownie. Kiedyś pomstowaliśmy na betonowe bloki z lat 80., zachwycając się marmurami nowych kamienic. Ale to wokół tych pierwszych rosną dziś jeszcze drzewa. Nie chcę, by moje dzieci wychowywały się w betonowej pustyni. A tak się stanie, jeśli politycy, włodarze miast, prawnicy nie unormują tej sytuacji.
Sesja nad talerzem
– Inna perspektywa, różne punkty odniesienia. Właśnie to nas dzieli jako społeczeństwo. W takich warunkach trudno o propagandę wspólnego sukcesu. Chętniej więc narzekamy, na wszelki wypadek, by przy stole nie zapanowała niezręczna cisza – mówi socjolog Tomasz Sobierajski. Na szczęście święta po polsku mają swój rytm. To rodzaj umowy społecznej. Najpierw pomstujemy, krytykujemy, roztaczamy czarne wizje, a potem, gdy osiągniemy głęboki poziom marazmu, zaczynamy poprawiać sobie humor. Bo razem, bo w zdrowiu, bo jakoś to będzie. Jesteśmy na fali wznoszącej, niczym na sesji terapeutycznej.
A gdy skończymy, wrócimy do tego, co na talerzu. I tu zapanuje zgoda ponad podziałami. Bo jak pokazały sklepowe sondy przed świętami, najbardziej w górę poszły ceny kurczaka, cukru i pomidorów. Staniała za to biała kiełbasa. W sam raz do wielkanocnego żuru.
Święta po polsku mają swój rytm. Najpierw pomstujemy, krytykujemy, roztaczamy czarne wizje, a potem, gdy osiągniemy głęboki poziom marazmu, zaczynamy poprawiać sobie humor. Bo razem, bo w zdrowiu, bo jakoś to będzie. Jesteśmy na fali wznoszącej, niczym na sesji terapeutycznej. A gdy skończymy, wrócimy do tego, co na talerzu