Te go, że PiS nie poprze oficjalnie Donalda Tuska w staraniach o reelekcję na stanowisku szefa Rady Europejskiej, można było się spodziewać właściwie od dawna. Dla obserwatorów polskiej polityki było to czytelne i niezaskakujące od chwili, gdy PKW ogłosiła wygraną PiS w ostatnich wyborach parlamentarnych. Była to wygrana bez precedensu, indywidualne zwycięstwo Jarosława Kaczyńskiego, który po wielu latach prób osiągnął to, do czego dążył zawsze: samodzielną większość w Sejmie. Władzę dającą możliwości nigdy wcześniej po 1989 r. w Polsce nienotowane.
Donald Tusk tak wiele razy pokrzyżował Kaczyńskiemu plany polityczne, że byłoby kwestią zupełnie nielogiczną, biorąc pod uwagę pamiętliwość, zacietrzewienie oraz bezkompromisowość lidera PiS, aby dzisiaj, w sytuacji gdy niepodzielnie rządzi on Polską, szedł na jakieś kompromisy z samym sobą i udzielał wsparcia śmiertelnemu i w praktyce wciąż jedynemu poważnemu konkurentowi politycznemu, który może jeszcze w przyszłości odsunąć Kaczyńskiego od władzy.
Tak więc mnie decyzja PiS zaskoczyłaby, gdyby była radykalnie odmienna. Jest typowo PiS-owska, co określiłbym znanym w Polsce, bo dość często stosowanym nie tylko w polityce określeniem: sięganie prawą ręką do lewego ucha.
W tym przypadku polega ona na próbie uniknięcia przez PiS zarzutu, że w sytuacji gdy Tusk jako jedyny Polak odgrywa obecnie w strukturach europejskich jakąś rolę (oddzielną kwestią jest, czy w związku z określonym umocowaniem Rady Europejskiej w unijnym porządku prawnym rola ta ma realne znaczenie), polski rząd odmawia poparcia Polakowi. Otóż nie – PiS ma na miejsce Tuska Polaka jeszcze lepszego! Bo swojego.
Z uporem godnym lepszej sprawy PiS próbuje udowodnić Polakom i Europejczykom, że popieranie Tuska przez polski rząd byłoby niegodne. A dlaczego? Oczywiście dlatego, że tak jak miał dziadka w Werhmachcie, tak dzisiaj reprezentuje w Europie interesy... niemieckie. A skoro bliżej mu do Merkel niż do Kaczyńskiego, to niech sobie go popierają Niemcy, a my – tzn. PiS – wskażemy kandydaturę osoby, która realnie zadba o polskie interesy, czyli Jacka Saryusza-Wolskiego. Nieważne, że szans nie ma żadnych. Chodzi o manifestację.
To fakt, Tusk nie jest mężem stanu, nie nazwałbym go również wielkim wizjonerem Europy. To również prawda, że jego głównym partnerem w rozmowach o przyszłości Europy nie jest Jarosław Kaczyński, a Angela Merkel. Może dlatego jednak, że dla Merkel jest osobą z pewnego rodzaju autorytetem, a dla Kaczyńskiego nigdy nie będzie. Może również dlatego, że jak bardzo byśmy nie zaklinali rzeczywistości i jak szybko nie wstawali z kolan, musimy przyjąć do wiadomości, bo na tym również polega dziś realpolitik, że po pierwsze Niemcy zawsze będą odgrywać większą rolę w UE z setek powodów, które trzeba wyjaśniać jedynie dyletantom, a w wśród czytelników DGP ich nie ma, a po drugie, że w czasie tego wstawania możemy mocno uderzyć się w głowę o niewidzialny szklany sufit. Zbudowała go otwarta niechęć PiS do wszystkiego, co niemieckie i europejskie. Przez to jedynie o części Polaków w Europie myśli się jak o cywilizowanych ludziach, resztę uznaje się za barbarzyńców, dla których we wszystkich kluczowych kwestiach od politycznych przez gospodarcze do światopoglądowych czas zatrzymał się w XIX w.
Przyszłość Tuska, mimo tradycyjnej pogardy ze strony PiS, charakterystycznej zawsze, gdy sukces osiąga ktoś z innej bajki, wydaje się jednak dość kolorowa. Trudno uwierzyć, że większość państw Europy pozwoli, by przestał być szefem Rady, a Polska będzie się jedynie przyglądać temu, jak przez własne błędy jest kolejny raz ogrywana przez innych. Kaczyński do końca życia będzie powtarzał, że Europa woli niemiecką marionetkę z Gdańska niż poważnego (bo popieranego przez PiS, a to przecież warunek sine qua non) polityka w całości zbudowanego z polskości.