Są nawoływania. Bywają demonstracje. Ale nie ma w nich mocy. Bo to jedynie bitwy o swoje. A nie walka o nasze wspólne. Nie ma w Polakach takiego przymusu, by wspólnie stanąć do batalii o wolność.
Nie ma w Polakach takiego przymusu, by wspólnie stanąć do batalii o wolność. Nie ma, choć opozycja grzmi o łamaniu prawa, deptaniu konstytucji, demolowaniu demokracji, demontażu państwa prawa. Nie ma, choć to samo mówią obywatele niezadowoleni ze sprawowania władzy przez Prawo i Sprawiedliwość. Nie ma, bo zwolennicy tego ugrupowania nie odbierają zachodzących zmian jako zagrożenia, wręcz przeciwnie. A tymczasem wolności jest coraz mniej i mniej. Choć wciąż na tyle dużo, by nie popchnąć nas do zrywu na miarę tych sprzed 1989 r. Jeszcze nie dotarliśmy do dna.
Gdzie jest dno
Wolność dla każdego ma inną treść. Najprościej rzecz ujmując, jest to brak jakiejkolwiek presji przy podejmowaniu decyzji i dokonywaniu wyborów. W tym duchu zostały ułożone nasze wolności konstytucyjne. Jest ich naprawdę dużo: ekonomiczna, socjalna, kulturalna, polityczna i osobiste – światopoglądowa, religijna, ochrony życia, nienaruszalności mieszkania, słowa itd. Na tyle dużo, że nam umykają z pola widzenia. Albo też tak się do ich mnogości przyzwyczailiśmy, że na co dzień zwyczajnie ich nie dostrzegamy. Bo traktujemy je jako wartość fundamentalną, która została dana raz na zawsze. Ba! Nie dopuszczamy do siebie myśli, że może ich nie być. Nie zauważamy więc, że się kurczą.
Mogę się założyć o każde pieniądze, że nikt – poza konstytucjonalistami i paroma zapaleńcami – nie umie wymienić wszystkich wolności, które zawiera rozdział II Konstytucji RP z 1997 r. Ja też nie. I nie o to chodzi, żeby je z pamięci cytować. Ale żeby wiedzieć, że zostały nam one zagwarantowane i nikt ich zabierać nam nie chce. I zauważać, gdy którakolwiek z nich znika. Żeby o nie wtedy walczyć. I żeby szanować granice. Każda bowiem wolność ma swoje ograniczenia: w sensie normatywnym – nie powinniśmy ich naruszać, w sensie faktycznym – nie możemy ich przekraczać.
Dla liberałów próg to wolność drugiego człowieka, dla konserwatystów – własna tożsamość i przynależność do wspólnoty: rodziny, Kościoła, narodu. W tym kontekście nie dziwi tytuł Człowieka Wolności 2016 r. dla Jarosława Kaczyńskiego przyznany przez tygodnik „wSieci”. To czasopismo reprezentuje bowiem konserwatywny światopogląd i dla niego prezes PiS w ubiegłym roku szczególnie zasłużył się „w dziele troski o niezależną i wolną Polskę”. Nie dziwi też zdumienie osób o liberalnych poglądach, dla których działania szefa rządzącego ugrupowania w 2016 r. oznaczały dokładnie coś odwrotnego: marsz ku zniewoleniu.
Przy tak diametralnie różnym podejściu możliwe jest przyjęcie jakiejś wspólnej perspektywy? Popatrzmy na Trybunał Konstytucyjny. Jest to instytucja stworzona z myślą o kontroli poczynań parlamentu w interesie obywateli. Każda władza próbowała i próbuje uzależnić jej werdykty od własnego widzimisię. Jednak żadna w okresie potransformacyjnym nie posunęła się do naginania i nadinterpretowania prawa w tym właśnie celu. I żadna nie użyła do tego najważniejszych struktur państwowych: prezydenta, parlamentu, rządu. Zwolenników liberalizmu napawa to co najmniej lękiem o przyszłość demokratycznego państwa prawa i wolności, jakie ono gwarantuje. Dla sympatyków konserwatyzmu nie ma to żadnego znaczenia, dopóki TK działa na rzecz wzmacniania silnego państwa narodowego, które z przekonaniem buduje rządząca opcja polityczna.
Walka o swoje
Rozdemostrowaliśmy się za czasów rządów PO–PSL. Było to zwłaszcza widoczne na rok przed wyborami prezydenckimi i parlamentarnymi w 2015 r. Kto żyw brał do ręki transparent i szedł/przyjeżdżał albo na warszawskie Krakowskie Przedmieście przed Kancelarię Prezydenta, albo na Wiejską przed Sejm, albo w Aleje Ujazdowskie przed kancelarię premiera. Były duże i małe grupy. Czasem kilka jednego dnia. Chwilami trudno było powiedzieć, kto właśnie i z jakiego powodu protestuje albo o co walczy. W internecie krążyły memy, że dziś protest, bo akurat jest środa, a pojutrze, bo piątek. Chcąc pokazać swoje niezadowolenie z polityki ciepłej wody i proponowanych zmian w jakimkolwiek obszarze, sprowadziliśmy demonstracje do absurdu. Broniąc własnych (grupowych) wolności i interesów, doszliśmy do śmieszności w korzystaniu z prawa do zgromadzeń.
A potem przyszedł PiS. I znowu demonstracje. Tym razem pod szyldem Komitetu Obrony Demokracji. Cel szczytny, liczba uczestników całkiem imponująca. Chodzi przecież o ustrój kraju, o który trzeba było tak walczyć przed 1989 r. Ale rządzący ani się nie przestraszyli, ani nie zwolnili tempa wprowadzania w życie swoich pomysłów na każdy odcinek państwa, ani nie przestali ignorować procedur i przepisów, jeśli im tylko to było/jest na rękę (jak np. w przypadku ustawy budżetowej), ani nie zaprzestali systematycznego ograniczania wolności. Tylko raz wycofali się z forsowanej idei, gdy kobiety wyszły na ulice, by walczyć o zachowanie dzisiejszych regulacji aborcyjnych i przeciwko całkowitemu zakazowi usuwania ciąży. I raz udawali, że posłuchają suwerena – gdy marszałek Sejmu zmienił zasady pracy dziennikarzy w wyższej izbie parlamentu, media wspólnie je oprotestowały, a całkiem spora grupa ludzi sama z siebie poszła na Wiejską, by wesprzeć dziennikarzy oraz zawalczyć o wolność słowa i prawo do informacji. Udawali, bo co poniektórzy reprezentanci czwartej władzy stawili się na zaproszenie marszałka Senatu przysłane na pół godziny przed spotkaniem w sobotę o 22.30, w efekcie można było ogłosić, że rozmowy trwają. Tyle że nie trwały, nie trwają i trwać nie będą.
Ile osób na poważnie myśli, by sprzeciw wobec postępowania rządu wbrew państwu prawa przekuć w czyny? Ilu obchodzi los kraju jako całości i chce to wyrazić z całej siły? Kto ma świadomość, że rabunkowa gospodarka nie prowadzi do sukcesu, lecz do ruiny, i chce to powstrzymać? Komu potrzebne reformy przewracające do góry nogami poszczególne segmenty państwa i zamierza je zablokować? Kto dba o wolności, widzi ich systematyczne znikanie i chce ten proces zatrzymać, a najlepiej odwrócić? Są nawoływania. Bywają demonstracje, jak ta planowana przez kobiety na 8 marca pod szyldem Międzynarodowego Strajku Kobiet. Ale nie ma w nich mocy. Bo to jedynie bitwy o swoje. A nie walka o nasze wspólne. Gdy wprowadzana przez rząd w życie zmiana zabierze nam miejsce pracy albo uderzy po kieszeni, a tu trzeba kredyty spłacać, rodzinę utrzymać, wtedy stajemy do walki. Jak górnicy (najbardziej skuteczna w obronie swoich interesów grupa społeczna). Jak nauczyciele (choć oni już nic nie zwojują w sprawie reformy edukacyjnej ruszającej od 1 września 2017 r.). Jak wymiar sprawiedliwości (zabierający się dopiero do protestu, gdy na stole pojawił się projekt modyfikujący zasady jego pracy). Jak służba zdrowia (domagająca się godnych warunków pracy i płacy). Jak mundurowi (ich postulaty o wyrzucenie do kosza ustawy dezubekizacyjnej nie trafiły na podatny grunt). Jak celnicy (nic nie wskórali w sprawie niewłączania ich do Krajowej Administracji Skarbowej).
Lęk, ryzyko, niepewność
Z wyjątkiem zgromadzeń KOD-owskich i protestów kobiet (te potrafiły porwać za sobą panie z innych krajów, by stanęły do boju o własne prawa, pozycję społeczną, wolność) w zasadzie w większości demonstracji chodzi o pieniądze oraz zachowanie status quo. Nie ma w tym nic złego. To w końcu też walka o wolność godnego życia czy godnej pracy. A wolność, jakkolwiek ją definiujemy, kochamy. Przynajmniej oficjalnie. Jednak jak powiedział zmarły niedawno filozof prof. Zygmunt Bauman: „Wolność przychodzi zawsze łącznie z ryzykiem i niepewnością”. Dlatego nierzadko w zaciszu domowych pieleszy decydujemy, by się nie narażać się w żaden sposób, nawet jeśli wiąże się z tym utrata jakiejś wolności. Wybór i dla liberała, i dla konserwatysty jest prosty: bezpieczeństwo zamiast wolności. Tylko że to ułuda. Konformizm, mający zazwyczaj krótkie nogi. Wróćmy do Trybunału Konstytucyjnego. Jak państwo sądzą, czy po ponadrocznych turbulencjach i zmianach personalnych będzie orzekał w interesie obywateli (suwerena) czy obecnej władzy? Czy apel I prezes Sądu Najwyższego Małgorzaty Gersdorf o odwagę i walkę o niezależność i niezawisłość sędziów, której może zagrozić planowana reforma wymiaru sprawiedliwości, przyniesie rezultaty? Właśnie pani prezes wspomniała, że przy takim zwarciu zawsze są ofiary. Ilu sędziów będzie chciało uniknąć bycia ofiarą i poświęci swoją wolność zagwarantowaną konstytucją? Ilu obywateli będzie chciało ich wesprzeć w tej nierównej potyczce? Dlaczego mamy komukolwiek pomagać, skoro nas samych paraliżuje strach? Zwłaszcza tym skorumpowanym, tkwiącym w układach, zarozumiałym sędziom – myślimy sobie po cichu.
Nasza siła umarła z wolności. Daliśmy i dajemy się kupić. Program 500+. Powrót do obniżonego wieku emerytalnego. Likwidacja kilku barier dla biznesu... Jedna ustawa goni inną. Spełniają jednak swój cel: przykrywają proces faktycznej, stopniowej, misternie zaplanowanej zmiany ustroju, w którym wolności są limitowane według uznania rządzących. Może czasem to zauważamy. Może czasem wsłuchamy się w czyjś donośny głos, że PRL to już mieliśmy. I że nic dobrego z tego nie wyszło. Ani dla kraju, ani dla obywateli, bo wtedy o wolnościach mogliśmy co najwyżej pomarzyć a państwo było bankrutem. Wielu wydaje się jednak, że to nierealne, niemożliwe, że się nie powtórzy. Czyżby?
*Tytuł to cytat z Leonarda da Vinci