Ledwie trzy tygodnie po wprowadzeniu się do ministerialnych gabinetów rumuński rząd z trudem przetrwał głosowanie nad wotum nieufności. Na ulicach Bukaresztu wrze. Nic dziwnego, lewica wiele naobiecywała, a rządy zaczęła od zapewnienia łapówkarzom bezpieczeństwa
Jeśli premier Sorin Grindeanu wygląda czasem z okna kancelarii, może zobaczyć olbrzymie banery z hasłem „Udało ci się nas zjednoczyć!”. I rzeczywiście, już w poprzedni weekend na ulice rumuńskiej stolicy wyszło pół miliona protestujących. Z wnętrza rządowych budynków można było usłyszeć skandowane na przemian: „Hańba!” i „Złodzieje!”, a na murach kancelarii potężny laser wyświetlał wezwania adresowane do szefa rządu („Zrezygnuj!”) i demonstrujących („Nie poddawajcie się!”).
Poszło o kwotę 198,2 tys. lei (ok. 44 tys. euro). Taki dozwolony próg strat skarbu państwa wpisali do forsowanego w ekspresowym tempie projektu ustawy rządzący socjaldemokraci – poniżej tego progu sąd może zrezygnować ze ścigania sprawy z urzędu. Innymi słowy, nawet jeżeli to uproszczenie, zalegalizowano taką „drobną” korupcję.
Dla rodaków Grindeanu – w ten sposób rzucono koło ratunkowe szefowi socjaldemokratycznej partii PSD Liviu Dragnei, za którym od kilku lat ciągnie się korupcyjny smrodek. Jeden wyrok w zawieszeniu 55-letni wąsacz dostał już ładnych kilka lat temu za machinacje wyborcze. Dodatkowo w grudniu ubiegłego roku, po wyborczym zwycięstwie lewicy, Dragnea został oskarżony o zatrudnianie dwóch kobiet na fikcyjnych etatach – sztuczka, która miała kosztować finanse państwa, bagatela, 108 tys. lei (24 tys. euro), kto by liczył takie drobniaki – uznali najwyraźniej partyjni koledzy z PSD. Nowe przepisy zostały uchwalone 31 stycznia. W życie miały wejść w piątek.
Dyrektoriat nie boi się nikogo
Ten rząd jest zorganizowany od najwyższego po najniższy szczebel jak mafia. Nie życzymy sobie czegoś takiego – kwitował jeden z demonstrantów Profira Popo w rozmowie z reporterami AP. Już kilka godzin po głosowaniu nad kontrowersyjnym projektem pod siedzibą premiera stało 10 tys. Rumunów. W nocy było ich ćwierć miliona, a w weekend na bukareszteński plac Zwycięstwa przyszło pół miliona ludzi. – Ledwie dwa miesiące po wygraniu wyborów ta ekipa zdecydowała się na przedziwną strategię kamikaze – kwitował prezydent Klaus Iohannis (z opozycyjnej Narodowej Partii Liberalnej), który przyłączył się w tym tygodniu do demonstrantów.
Początkowo nowa władza reagowała wyjątkowo ospale. – Przepisy są zgodne z międzynarodowymi standardami – powtarzał nowy minister sprawiedliwości Florin Iordache. Jednak już po kilku dniach rząd w równie błyskawicznym co wcześniej tempie anulował zmiany. W ostatnią środę zaś w parlamencie gabinet PSD oraz dwóch współtworzących rządzącą koalicję partyjek przetrwał głosowanie nad wotum nieufności.
Nauczka nie była wystarczająca – co do tego najwyraźniej zgodne są obie strony konfliktu, choć rozumieją to inaczej. Odwołanie kontrowersyjnego prawa nie usatysfakcjonowało manifestujących, większość z nich oczekuje dymisji premiera, co oznacza, że protesty mogą się ciągnąć jeszcze przez wiele dni. Iohannis i prawica, która po grudniowych wyborach wylądowała w opozycji, wydaje się grać na powtórkę wyborów. Z kolei dla Grindeanu oznacza to tyle, że anulowane właśnie przepisy można przeredagować i spróbować podrzucić parlamentowi raz jeszcze.
I trudno się dziwić: rumuńska scena polityczna – nie tylko PSD, ale i jego oponenci – znajduje się w palącej potrzebie. Tamtejsza agencja do walki z korupcją Direcţia Naţională Anticorupţie (Narodowy Dyrektoriat Antykorupcyjny) w ostatnich dwóch latach pod rządami nowego szefa nabrała gigantycznego przyspieszenia: według danych Dyrektoriatu w 2015 r. postawiono przed sądami 1250 polityków i urzędników. W ciągu pierwszych ośmiu miesięcy ubiegłego roku doszło kolejne 777 osób. Gdyby gabinetowi Grindeanu udało się przeforsować proponowane zmiany, kary takie jak ta, która grozi Dragnei, zostałyby zredukowane z 2–7 lat więzienia do 6 miesięcy – 3 lat więzienia, a na mocy specjalnej amnestii na wolność wyszliby łapownicy odsiadujący wyroki poniżej 5 lat więzienia. Jak szacują Rumuni, grupa beneficjentów tych przepisów liczyłaby ok. 2,5 tys. osób.
A nie chodzi o płotki. Wyrok w sprawie korupcyjnej odsiaduje były premier Adrian Năstase. W toku jest sprawa przeciwko Viktorowi Poncie, poprzedniemu szefowi rządu. Na liście jest też wpływowy były doradca prezydenta Iona Iliescu, socjaldemokrata Catalin Voicu. DNA chwali się, że wśród setek oskarżonych są dziesiątki byłych (i obecnych) ministrów, deputowanych do parlamentu, sędziów, biznesmenów i lokalnych włodarzy. Symbolem tego pokrętnego układu mógłby być burmistrz położonego tuż przy granicy z Węgrami 137-tysięcznego miasta Baia Mare – Catalin Chereches. W wyborach samorządowych na początku ubiegłego roku obronił dotychczas piastowane stanowisko z 70-procentowym poparciem. Na zaprzysiężenie dowieziono go z lokalnego aresztu, nie zdejmując kajdanek nawet na czas ceremonii: burmistrzowi udowodniono nieco wcześniej wzięcie 30 tys. lei łapówki.
Teoretycznie antykorupcyjna kampania z ostatnich lat przyniosła pewne skutki, np. w rankingach percepcji korupcji Transparency International – gdzie Rumunia awansowała (w pozytywnym sensie) z 69. na 58. pozycję między 2014 a 2015 r. Eksperci pozostają jednak sceptyczni. – Nie sądzę, byśmy odnieśli jakieś znaczące sukcesy w walce z korupcją – wzruszała ramionami Alina Mungiu-Pippidi, rumuńska politolog i przewodnicząca Societatea Academică din România. Z danych zbieranych przez organizacje pozarządowe wynika, że Rumunia co roku traci z powodu korupcji równowartość miliarda dolarów lub 15 proc. PKB.
Na próbę wprowadzenia amnestii dla polityków o lepkich rękach zareagowali też sojusznicy Bukaresztu. – Walka z korupcją powinna być nasilona – napisali, może nieco bardziej dyplomatycznie, Jean-Claude Juncker oraz Frans Timmermans, szef i wiceszef Komisji Europejskiej, we wspólnym oświadczeniu. Zaprotestowali też ambasadorowie akredytowani w Bukareszcie, a rządy sześciu państw – m.in. Stanów Zjednoczonych i Niemiec – wydały wspólne oświadczenie ostrzegające Grindeanu, że dalsze forsowanie „amnestii” może osłabić pozycję Bukaresztu w UE i NATO.
Na taktycznym polu walki
Tonący brzytwy się chwyta. „Łapy precz od DNA” – to jedno z haseł, jakie pojawiły się w trakcie ostatnich protestów. W ciągu ostatnich dwóch lat Dyrektoriat pod rządami szefowej Laury Codru?a Kövesi zyskał tysiące wrogów i zapewne miliony oddanych wyznawców. Rumuńskie służby antykorupcyjne słyną wśród rodaków z walki z łapówkarzami – DNA zatrudnia 120 prokuratorów, którzy w tej chwili prowadzą ok. 6 tys. spraw i są wyjątkowo skuteczni: blisko 92 proc. kierowanych przez Dyrektoriat do sądów spraw kończy się skazaniem.
Co nie znaczy, że DNA jest bohaterem bez skazy, podwładnym Kövesi bliżej do bohaterów seriali „24 godziny” czy „Homeland” niż do komiksowej „Ligi Sprawiedliwych”. „Znaczącą i w olbrzymiej mierze niewyjaśnioną rolę w prowadzeniu śledztw antykorupcyjnych odgrywa Rumuńska Służba Wywiadu (SRI), sukcesor budzącej taki strach Securitate” – piszą autorzy raportu opublikowanego przez londyński instytut Henry Jackson Society. Na potrzeby Dyrektoriatu wywiad podsłuchuje co roku ok. 20 tys. osób, inicjuje część śledztw i oskarżeń stawianych przez Dyrektoriat, a nieoficjalnie można też usłyszeć, że służby rozgrywają własne partie szachów w rumuńskiej polityce. „Taktyczne pole walki” – tak to ponoć nazywa się w języku ludzi rumuńskiego wywiadu.
Szefowa Dyrektoriatu broni się prostym argumentem: nie ma świętych krów, śledztwa toczą się wobec polityków, osób z wymiaru sprawiedliwości oraz środowisk biznesowych. I to prawda – aczkolwiek w tle tej walki ludzie wywiadu mają prowadzić własną grę, w szczególności o przejęcie państwowych kontraktów oraz prywatyzowanych za bezcen przedsiębiorstw.
Mimo to niewiele jest w Rumunii instytucji cieszących się takim zaufaniem jak DNA – oscylującym w granicach 60 proc. Nad Dunajem podobne poparcie mają tylko Kościół i armia. Dla porównania, parlament i partie polityczne cieszą się zaufaniem na poziomie 10–11 proc. Do urn wyborczych poszło w grudniu zaledwie ok. 39 proc. uprawnionych – a i to skuszonych obietnicami prących do władzy polityków, m.in. w zakresie podnoszenia pensji minimalnej, wyższych zarobków w budżetówce czy znoszenia podatków i koniecznych dotychczas kosztów administracyjnych.
Pięć tygodni podatkowego karnawału
„Idę spać i budzę się, myśląc tylko o tym jednym zadaniu” – tak na przesłuchaniu parlamentarnym stateczny i szanowany profesor ekonomii Viorel Ştefan opisywał swoją nową pracę: stanowisko ministra finansów. Gabinet Grindeanu ściągnął tego pozapartyjnego eksperta, by wykonał gospodarczą mission impossible: pozbył się nawału dotychczasowych danin, podwyższył świadczenia, a jednocześnie sprawił, że budżet się nie zawali, a deficyt zostanie utrzymany na wymaganym przez Brukselę poziomie 3 proc. PKB.
Pilotowane przez Ştefana reformy to przede wszystkim podatkowe trzęsienie ziemi – podatek dochodowy ma zostać obniżony z 16 proc. do 10 proc., osoby zarabiające 2 tys. lei mają być całkowicie z niego zwolnione. Na taką samą ulgę mogą liczyć emeryci – na początku stycznia niższa izba parlamentu przegłosowała już stosowną poprawkę. Zniknie VAT na sprzedaż domów wartych mniej niż 100 tys. euro. – Podatki, których nie da się zapłacić online, zostaną skasowane – obiecywał tuż po nominacji minister. – Poradzimy sobie bez brania kredytów – zapowiadał w połowie stycznia. A jest z czym sobie radzić: same ulgi dla emerytów mogą kosztować rumuński budżet dodatkowe 1,2 mld lei. Ale do tego trzeba dorzucić podwyżki świadczeń. Grindeanu chciałby m.in. 30-procentowej podwyżki minimalnej emerytury (do poziomu 520 lei) oraz podwyżki pensji minimalnej do 1450 lei.
Większość tych zmian zaplanowana została na 2018 r., lecz niektóre – jak obniżka VAT – miały zostać wprowadzone już w marcu. Zmieniona stawka VAT na paliwa już sprawiła, że po 1 stycznia rumuńska benzyna jest jedną z najtańszych w Europie. W obecnych okolicznościach chwiejny gabinet Grindeanu może jednak zacząć wycofywać się z reform, a przynajmniej je opóźniać. Na razie jednak Bukareszt prezentuje urzędowy optymizm. Mimo wrzenia na ulicach parlament dosyć sprawnie przegłosował budżet, zakładający m.in. deficyt na poziomie 2,99 proc. PKB. W połowie stycznia Grindeanu zapowiedział, że w 2017 r. rumuńska gospodarka będzie rosła w tempie 5,2 proc., a przy okazji stworzone zostanie 189 tys. miejsc pracy – liczba niebagatelna w 20-milionowym kraju, gdzie ok. 5 mln osób jest już na emeryturze, a oficjalne bezrobocie szacowane jest na niecałe 7 proc.
Zewnętrzne oceny sytuacji nie są już tak optymistyczne. Bank Światowy spodziewa się dynamicznego wzrostu gospodarczego – ale zaledwie na poziomie 3,7 proc. Bank UniCredit w swoich prognozach szacuje tę dynamikę z jeszcze mniejszym zapałem – na 3,4 proc. Agencja ratingowa Fitch z kolei niezmiennie przyznaje Rumunii rating na poziomie BBB, co można interpretować zarówno jako brak wiary w deklaracje nowego gabinetu, jak i ostrożny optymizm, że gorzej już nie będzie.
Cóż, z tej perspektywy rzeczywiście kraj ma wiele atutów: dynamika wzrostu powyżej 3 proc. do końca dekady, dosyć szybko rosnące płace i konsumpcja w połączeniu z planowaną redukcją podatków, konkurencyjnymi kosztami pracy – wydają się być idealnym środowiskiem dla biznesu. – Są sygnały, że to początek dobrej passy, ale na dłuższą metę potrzebujemy stabilnego wzrostu wszystkich wskaźników – komentował podczas styczniowego okrągłego stołu biznesu i urzędników prezes rumuńskiej filii banku Raiffeisen Steven van Groningen.
– Wzrost płac do tej pory nie przełożył się na inflację, macie więc pewną amortyzację, żeby przekonać się, jaka będzie sytuacja po wyborach – chwalił z kolei Stephen Jefferies z banku JP Morgan. – Rumuńska gospodarka jest w wyjątkowo dobrej sytuacji jak na Europę Centralną, zwłaszcza porównując do Węgier czy Polski – dorzucał.
Rewolucja na zgliszczach dyskoteki
Relatywnie pozytywną ocenę sytuacji stara się ratować Klaus Iohannis. – Sytuacja w kraju jest skomplikowana. Ale jestem przekonany, że znajdziemy rozwiązania, rządy prawa przeważą – przekonywał. – Inwestorom nic nie grozi, sytuacja gospodarcza wciąż jest bardzo dobra, nie ma więc nic, co byłoby problemem dla inwestorów. Obecny kryzys to sprawa społeczeństwa i polityków – dorzucał.
W ten sposób rumuński prezydent przypudrował jednak rzeczywistość nie gorzej niż jego rządowi adwersarze. Wskaźniki makroekonomiczne czy plany rządu bledną przy łapówkarskiej sławie wschodnich Bałkanów. Weźmy Microsoft: od kilku lat za firmą ciągnie się skandal, którego bohaterami są rumuńscy politycy i menedżerowie koncernu, którzy mieli płacić sowite łapówki rządowym partnerom w zamian za możliwość podniesienia opłat za użytkowanie produktów firmy przez państwową administrację. We Włoszech z kolei doszukiwano się korupcji w przetargu wygranym przez włoską firmę budowlaną na budowę autostrady Sibiu-Orăştie: drogę, a i owszem, wybudowano – ale już po roku trzeba było rwać asfalt i naprawiać niedoróbki. Kilka lat temu własnych pracowników w Rumunii zwalniał Raiffeisen Bank, po tym jak odkryto machinacje finansowe w lokalnym oddziale banku. Fatalne doświadczenia mają niemiecki E.ON i czeski CEZ.
Inwestor wybierający się w Karpaty błyskawicznie nabiera przekonania, że tam łapówki płacić nie tylko można, ale wręcz trzeba. Za to, rzecz jasna, dostaje się jednak swobodę działania. Jednym z nielicznych pozytywnych przykładów, że nie wszystko wolno, była inwestycja konsorcjum górniczego w gminie Roşia Montană na północnym zachodzie kraju. Już w połowie lat 90. pojawił się kontrowersyjny biznesmen o rumuńsko-australijskich korzeniach Frank Timiş. Po kilkunastu latach pod jego wodzą i pod kierownictwem notowanej na giełdzie w Toronto spółki Gabriel Resources powstał projekt budowy kopalni i wydobywania złota. „Ten plan miałby niszczycielski wpływ na środowisko naturalne i gospodarkę kraju, a jednocześnie wypełniłby pieniędzmi kieszenie udziałowców” – pisała po latach rumuńska dziennikarka Raluca Besliu.
Budowa kopalni nie doszła do skutku – w 2013 r., po raz pierwszy od lat 90., Rumuni masowo zaprotestowali przeciwko korupcjogennym układom między władzą a biznesem. Co nie znaczy, że ich protest przyniósł długofalowe skutki: skalę naruszeń ponownie uświadomiła im tragedia w stołecznym klubie nocnym Colectiv w 2015 r. Wybuchł pożar, który ostatecznie kosztował życie 64 bawiących się w lokalu gości – okazało się, że kierownictwo klubu wolało wręczać łapówki urzędnikom zamiast zbudować porządne drogi ewakuacji. Dramat przełożył się na protesty, które z końcem 2015 r. położyły kres rządom premiera Victora Ponty. Od tamtej pory do czasu grudniowych wyborów Rumunią rządził przejściowy gabinet techniczny.
10 lei na nocnej szafce
„’89 Reloaded” – plakietki i koszulki z takim napisem pojawiły się kilka dni temu na ulicach Bukaresztu. To czytelna aluzja do obalenia Ceauşescu. – Chodzi o obalenie całej tej politycznej konstelacji układów, która rosła przez 27 lat – opowiadał dziennikarzom Paul Moroşanu, psycholog uczestniczący w manifestach na placu Zwycięstwa. – Wcześniej nie wiedzieliśmy dokładnie, z czym walczymy. Ta ustawa dała wrogowi twarz – dodawał.
Ale to mylący komentarz. Rumuni muszą walczyć przede wszystkim z własną mentalnością, w której przez dekady łapówka była nieodmiennie obecna, co konsekwentnie dokumentuje w swoich filmach znany reżyser Cristian Mungiu. Najmocniej w ostatnim filmie „Egzamin”, w którym w tle rodzinnego dramatu sportretowany jest wszechogarniający korupcyjny układ wzajemnych przysług, drobnych łapówek, prezentów itp. Rumuni sami przyznają, że drobne podarki, najlepiej gotówką, są ich codziennością. Dzięki temu omija się kolejki, zapewnia dostęp do towaru lepszej jakości lub lepszej obsługi. Tak jak w Polsce zwyczajowo przychodziło się do lekarzy z kwiatami czy butelką dobrego trunku, tak w Rumunii obowiązują nieoficjalne stawki dla lekarzy i pielęgniarek. Pacjenci szpitali co wieczór zostawiają na szafkach trochę drobnych, żeby zapewnić sobie uwagę pielęgniarek. I tak na każdym kroku.
Premier Grindeanu zapewne liczył na milczącą akceptację rodaków, którym usta miały zamknąć obietnice podwyżek. Okazało się, że ta łapówka nie została jednak przyjęta. Teraz szef rządu musi zatem szukać nowych sposobów zażegnania kryzysu: zapewne stanowiskiem zapłaci za całe to zamieszanie minister sprawiedliwości Florin Iordache, uważany za osobę pilotującą kontrowersyjne przepisy. Ale nawet jego dymisja może nie zakończyć konfrontacji z rozgniewanym tłumem na zewnątrz.
Demonstranci nie mają jednak alternatywy – nawet gdyby udało im się zmusić cały rząd do ustąpienia, jak stało się po tragedii w klubie Colectiv, alternatywy są równie mizerne jak rządzący socjaldemokraci. Inne partie polityczne są równie umoczone w skandale korupcyjne jak partyjni koledzy Grindeanu, a jeden Iohannis czy Kövesi (gdyby zdecydowała się wejść do polityki, jak niektórzy spekulują) wiosny nie czyni. Najgorszy jednak scenariusz zakłada pojawienie się politycznych radykałów lub populistów spoza obecnego układu politycznego – jak Ruch Pięciu Gwiazd we Włoszech, faszystowski Jobbik na Węgrzech czy Ataka w Bułgarii. Wtedy słuszne oburzenie może zostać przekute w destruktywny gniew i zwykły rewanż wobec dotychczasowych elit. A chyba nie po to dziś Rumuni marzną na placu Zwycięstwa.