Drugim przywódcą, z którym Donald Trump spotka się już formalnie jako prezydent, będzie japoński premier Shinzo Abe.
Szef japońskiego rządu i amerykański prezydent uścisną sobie dłonie w piątek, chociaż sama wizyta przeciągnie się do soboty, kiedy obaj panowie zagrają w golfa w należącym do Trumpa ośrodku Mar-a-Lago na Florydzie. To będzie ich drugie spotkanie; do pierwszego doszło w nowojorskiej Trump Tower tuż po listopadowych wyborach.
Rozmowy mają dotyczyć handlu, japońskiej strategii pobudzania gospodarki (luzowanie ilościowe osłabia jena i wpływa na konkurencyjność eksportu), a także obronności. Krytyka Trumpa pod adresem japońskiego przemysłu motoryzacyjnego (jakoby ten wolał lokować miejsca pracy w Meksyku, a nie USA, pomimo ogromnej sprzedaży) nie pozostały w Tokio bez odpowiedzi. Shinzo Abe chce przedstawić projekt pod nazwą Amerykańsko-Japońskiej Inicjatywy Wzrostu i Zatrudnienia, która zakłada zwiększenie liczby miejsc pracy w USA tworzonych przez japońskie firmy, a także udział Kraju Kwitnącej Wiśni w inicjatywach infrastrukturalnych, jednej z najważniejszych obietnic Trumpa. Japoński biznes mógłby zainwestować w obligacje infrastrukturalne, finansując w ten sposób część projektów, a także dostarczyć technologię, np. dla nieistniejącej w USA szybkiej kolei.
Trump i Abe nie unikną również rozmowy o obronności. Związana sojuszem z USA Japonia przeznacza na ten cel jedynie 1 proc. PKB rocznie, a na terenie kraju stacjonuje 54 tys. amerykańskich żołnierzy. Na swoje usprawiedliwienie Tokio może powiedzieć, że pokrywa sporą część związanych z tym kosztów. Tak zwany budżet solidarności wynosi w tym roku 4 mld dol. Pochodzą z niego środki na wypłaty dla 25,5 tys. japońskich pracowników cywilnych obsługujących bazy, pokrywane są koszty mediów oraz podatków od nieruchomości. Dzięki temu obecność wojskowa w Kraju Kwitnącej Wiśni realnie kosztuje Amerykanów 5,5 mld dol. rocznie.
Ten fakt pochwalił w sobotę sekretarz obrony James Mattis, który pierwszą podróż zagraniczną odbył właśnie do Japonii. Emerytowany generał dodał jednak, że Tokio nie może „w obliczu narastających zagrożeń popaść w beztroskę”. Sygnał jest jasny: nie naciskamy, ale potencjał Japońskich Sił Samoobrony musi być rozbudowywany, zwłaszcza wobec rosnącej asertywności Chin (na potwierdzenie tego faktu tuż po wizycie Mattisa Pekin wysłał okręty straży przybrzeżnej w pobliże spornych Wysp Senkaku).
Spotkanie będzie stanowiło przede wszystkim przyczynek do sformułowania nowej amerykańskiej strategii dla Azji. Po fiasku proponowanego przez Obamę pivotu, czyli przesunięcia ciężaru amerykańskiej polityki zagranicznej z Atlantyku na Pacyfik, a także cichej śmierci Porozumienia Transpacyficznego (układu o wolnym handlu między USA a 11 krajami regionu) po inauguracji Trumpa, Amerykanom brakuje wizji, która z powrotem przeciągnęłaby lokalnych partnerów na stronę USA. W efekcie kraje Azji Południowo-Wschodniej starają się prowadzić bezpieczną dyplomację, trzymając względny dystans względem Waszyngtonu i Pekinu.
Japonia mogłaby w tej nowej polityce odgrywać bardziej aktywną rolę. Jeszcze za Baracka Obamy amerykańscy dyplomaci narzekali, że Japończycy nie są wystarczająco aktywni. Od jakiegoś czasu premier Abe stara się więc nadrobić te zapóźnienia i rozwija współpracę gospodarczą z krajami regionu. 8,5 mld dol. na pomoc dla Filipin, projekty energetyczne w Indonezji, wyspecjalizowane miejsca pracy w Wietnamie – to tylko niedawno ogłoszone projekty. Do tego dochodzi poszerzenie współpracy wojskowej, jak w przypadku niedawnej wizyty trzech okrętów wojennych w Kambodży. Japonia w regionalnej rywalizacji z Chinami jest skazana na USA, więc Abe będzie chciał poznać plany Trumpa względem Państwa Środka.