Różnica zdań najbardziej była widoczna w kwestii migrantów. Odmienny był także stosunek do brexitu. Ostatnie kilkanaście miesięcy nie sprzyjało rozwojowi dobrych stosunków między Niemcami a Polską. Oba państwa miały – i mają nadal – wyraźnie odmienne stanowisko w sprawie dwóch głównych problemów, z którymi zmaga się obecnie Unia Europejska – kryzysu migracyjnego oraz wystąpienia z niej Wielkiej Brytanii.
Kryzys migracyjny wybuchł z pełną siłą latem 2015 r., gdy władzę w Polsce sprawował jeszcze koalicyjny rząd Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego. Niemcy od początku były najważniejszym celem dla uchodźców z Syrii czy Iraku, a także wykorzystujących sytuację imigrantów zarobkowych. Szczególnie że rząd Angeli Merkel, zawieszając porozumienie dopuszczające odsyłanie azylantów do pierwszego bezpiecznego kraju, de facto zachęcał do przyjazdów, a sama kanclerz deklarowała, iż Niemcy sobie z tym poradzą.
Szybko się jednak okazało, że przybyszów jest znacznie więcej, niż zakładano, a Niemcy wcale sobie z tą falą nie radzą. Pierwsza propozycja rozdziału uchodźców między wszystkie państwa UE pojawiła się już w połowie września 2015 r., a jej autorem był minister spraw wewnętrznych Thomas de Maiziere. Reakcja rządu Ewy Kopacz na kryzys migracyjny – który Polski właściwie nie dotknął – była niespójna. Ze względu na zbliżające się wybory i niechęć społeczną do przyjmowania imigrantów Polska wraz z innymi państwami Grupy Wyszehradzkiej sprzeciwiała się rozdziałowi imigrantów, ale ostatecznie zgodziła się przyjąć 7 tys. osób z zastrzeżeniem, że na stały taki mechanizm się nie zgadza.
Nowy rząd Beaty Szydło wyrażał gotowość dotrzymania tamtych zobowiązań, ale ogólnie w kwestii kryzysu migracyjnego mocno zaostrzył stanowisko. Uznał mianowicie, że decydowanie o tym, kto ma prawo do osiedlania się na terytorium państwa, jest wyłączną kompetencją jego władz i nie może być mowy o jakichkolwiek odgórnych decyzjach Brukseli w tej sprawie. Szczególnie mocno rząd Prawa i Sprawiedliwości sprzeciwiał się przedstawionemu przez Komisję Europejską pomysłowi kar finansowych dla państw odmawiających przyjmowania uchodźców. Jednocześnie jednak wobec braku zgody w Unii na mechanizm rozdziału imigrantów i niezadowolenia w samych Niemczech z ich niekontrolowanego napływu rząd Angeli Merkel też zrewidował swoje podejście, praktycznie wycofując się z polityki otwartych granic.
Pod wpływem Niemiec Unia Europejska zawarła wiosną zeszłego roku porozumienie z Turcją pozwalające odsyłać tam przybyszów, a z Niemiec zaczęto częściej wydalać osoby, które nie kwalifikowały się do otrzymania azylu.
Spadek liczby imigrantów przybywających do UE spowodował, że skala kryzysu się zmniejszyła, ale wciąż nie został on rozwiązany. Przyjęte w ramach Unii mechanizmy mają charakter dobrowolny, a proces rozsyłania uchodźców z obozów w Grecji i we Włoszech idzie znacznie wolniej, niż zakładano. Nie widać też, by pomiędzy Polską a Niemcami nastąpiło jakieś zasadnicze zbliżenie stanowisk.
To, że tamten kryzys zszedł na nieco dalszy plan, jest nie tylko efektem zmniejszenia napływu migrantów, ale także tego, że w połowie 2016 r. Unia Europejska stanęła w obliczu nowego wyzwania – wyjścia z niej Wielkiej Brytanii. Polska i Niemcy przyczyniły się zresztą trochę do takiej decyzji, bo gdy w lutym zeszłego roku ówczesny premier David Cameron negocjował warunki, które przekonałyby brytyjskich wyborców do pozostania, Szydło i Merkel walczyły o to, by Londyn zbyt wiele nie ugrał – choć z zupełnie innych powodów.
Berlin dopuszczał ograniczenie świadczeń socjalnych dla imigrantów zarobkowych z innych państw UE (także po to, by mógł to zrobić u siebie), ale uważał, że swobodny przepływ osób jest jednym z fundamentów Unii i postulat jego limitowania nie może podlegać negocjacjom. Polska z kolei zabiegała, by ograniczenia w dostępie do świadczeń w jak najmniejszym stopniu dotknęły polskich imigrantów w Wielkiej Brytanii. Efekt tych negocjacji był taki, że Brytyjczycy uznali, iż nowe warunki członkostwa w rzeczywistości wiele nie zmieniają, i zdecydowali się na opuszczenie Unii.
Wynik brytyjskiego referendum zarówno Warszawa, jak i Berlin – i pozostałe unijne stolice – przyjęły z rozczarowaniem, ale różnice w reakcjach były widoczne. Dla Polski brexit jest większym problemem, bo według koncepcji rządu Szydło Londyn miał być naszym głównym sojusznikiem w Unii, przeciwwagą dla francusko-niemieckiego duetu protekcjonistycznych tendencji w gospodarce, wreszcie krajów wzywających do łagodzenia sankcji wobec Rosji. Dodatkowo brexit oznacza, że Wielka Brytania traci na atrakcyjności jako miejsce emigracji zarobkowej. Niemcy tymczasem postrzegały go przede wszystkim jako niebezpieczeństwo, że zapoczątkuje on dalszą dezintegrację Unii. Choć pojawiały się też głosy – bardziej ze strony koalicyjnych socjaldemokratów niż samej Merkel i chadecji – że uwolnienie się od nieustannie hamującego integrację Londynu jest świetną okazją, by pozostałe państwa ją przyspieszyły.
W Warszawie takich opinii nie było wcale, podobnie jak wezwań do tego, by Wielka Brytania jak najboleśniej odczuła skutki decyzji o wystąpieniu z Unii. Nie pojawiały się też ponaglenia, by Londyn formalnie złożył wniosek o wyjście i rozpoczął wreszcie rokowania, do czego zachęcała nawet Merkel.
To, w jaki sposób Niemcy podejdą do rozmów w sprawie warunków wyjścia, zależy w dużej mierze od wyników wrześniowych wyborów do Bundestagu. Jeśli na czele rządu pozostanie Angela Merkel, Berlin będzie prezentował raczej pragmatyczne stanowisko, rozumiejąc, że na wojnie handlowej stracą obie strony, zatem pozycja Warszawy i Berlina będzie dość zbliżona.
Jeśli jednak nowym kanclerzem zostanie kandydat SPD, europejski federalista Martin Schulz – czego ostatnie sondaże nie wykluczają – tendencja do ukarania Brytyjczyków, a przy okazji ściślejszej integracji pozostałych państw – z czym Warszawie nie jest po drodze – będzie znacznie silniejsza.