Gdyby zwiększyć wypłaty z programu „Rodzina 500 plus” tylko o inflację, to dziś dodatek powinien wynosić nie 500 zł, a 567 zł na dziecko. Ale nie ma pewności, czy taka podwyżka byłaby celowa.

Najbardziej popularnemu programowi socjalnemu, jaki rząd wprowadził dokładnie pięć lat temu, od samego początku towarzyszyły pytania o sposób waloryzacji, które jak dotąd pozostały bez jednoznacznej odpowiedzi. A realna wartość wypłacanych dodatków systematycznie maleje. Dziś za 500 zł można kupić mniej niż w 2015 r., gdy tworzono program, a PiS szedł z nim do zwycięskich wyborów.
Eksperci Centrum Analiz Ekonomicznych CenEA przeprowadzili analizę, ile powinno wynosić świadczenie, by jego siła nabywcza była taka, jak na starcie. Pierwszy wariant to proste przeliczenie 500 plus według tempa wzrostu cen, jakie było od początku wypłat. CenEA wskazuje, że od II kwartału 2016 r. do II kwartału 2021 r. było to 13,3 proc. Przy takim założeniu rząd powinien obecnie wypłacać 567 zł, a nie 500 zł.
Ale jest drugi wariant wyliczeń, zakładający, że świadczenie byłoby podniesione tak, jak wzrosło minimum socjalne. To kwota, jaką trzeba wydać na podstawowe potrzeby (jak jedzenie, ubranie czy mieszkanie), by nie tylko przeżyć, ale móc wychowywać dzieci i utrzymać w minimalnym stopniu więzi społeczne. Ceny dóbr i usług z koszyka minimum socjalnego wzrosły aż o 23 proc. – i w takim razie o tyle też należałoby zwiększyć świadczenie 500 plus. Wtedy wzrosłoby ono do 615 zł.
To oczywiście podniosłoby koszty. CenEA wylicza, że – w zależności od wariantu – na 500 plus trzeba by było wydać rocznie dodatkowo od 5,4 mld zł do 9,3 mld zł. Jednak nie rozwiązałoby to głównego problemu, jaki wiąże się z kształtem całego programu, a na który ekonomiści zwracali już wiele razy uwagę. Pieniądze należą się przede wszystkim rodzinom bez względu na liczbę dzieci i dochody, czyli trafiają również do tych, którzy ich nie potrzebują. W ujęciu nominalnym najbogatsi dostają nawet większe kwoty (w sumie) niż najbiedniejsi. Tak byłoby też z dodatkowymi nakładami: do 10 proc. najbiedniejszych rodzin trafiłoby od 0,3 do 0,5 mld zł, zaś do 10 proc. najbardziej zamożnych 0,7–1,2 mld zł. Wynika to z tego, jak się rozkłada liczba dzieci w grupach beneficjentów 500 plus.
Dlatego też prosta waloryzacja może nie mieć sensu. Michał Myck, dyrektor Centrum Analiz Ekonomicznych CenEA, mówi, że chcąc odpowiedzieć sobie na pytanie o sposób waloryzacji, trzeba by najpierw na nowo zdefiniować cel programu, bo jest już jasne, że nie zwiększył on dzietności. Rząd mówi dość niejasno, że ma to być wsparcie dla rodzin i ma zapobiegać ubóstwu wśród dzieci. Ono rzeczywiście spadło, ale z biegiem czasu będzie mu coraz trudniej przeciwdziałać, jeśli kwota będzie nominalnie taka sama.
– Ubóstwo można ograniczać znacznie efektywniej, nie generując dodatkowych kosztów programu 500 plus. Przydałaby się jego dokładna analiza pod tym kątem. Kosztuje prawie 2 proc. PKB i pewnie można by go lepiej poukładać, próbując pogodzić trzy obszary: dzietność, walkę z ubóstwem i samodzielność rodzin, rozumianą zwykle jako większą aktywność na rynku pracy – mówi Michał Myck. Jego zdaniem wygląda na to, że wpadliśmy w pułapkę: utrzymywanie status quo sprawia, że dla najuboższych program ma coraz mniejsze znaczenie, podwyższenie kwoty dodatku zwiększa zaś koszty programu częściowo niepotrzebnie, bo pieniądze trafiają również do rodzin, które poradziłyby sobie bez nich. Dlatego, jak mówi, należałoby zastanowić się nad bardziej kompleksową zmianą systemu wsparcia rodzin, biorąc dodatkowo pod uwagę zarówno podatkowe ulgi na dzieci, jak i system świadczeń rodzinnych.
– Może nadchodzi czas, by zmienić zagospodarowanie tych środków, których przecież nie jest mało. Samo 500 plus to ponad 40 mld zł rocznie. Może warto przeprojektować całe wsparcie dla rodzin w kierunku większych nakładów na edukację czy ochronę zdrowia? Na przykład wspierając szkoły i przedszkola w zapewnieniu dodatkowych godzin opieki czy dostępności opieki pielęgniarskiej czy stomatologicznej dla dzieci. Wypłata gotówki bezpośrednio rodzinom to nie zawsze jest optymalne rozwiązanie – uważa Michał Myck.